nie mieć kłopotu z powrotem i tego samego dnia wyjechał z Luizą.
Wszystko sprzyjało tej smutnej podróży. Czas był piękny, wiatr pomyślny, przy końcu trzeciego dnia zarzucono kotwicę w porcie Parmo.
Zaraz na pierwszym kroku zdawało się kawalerowi i Luizie, że wchodzą do miasta umarłych, atmosfera smutku napełniała ulicę, żałobna zasłona zdawała się okrywać gród który sam siebie nazywał szczęśliwym.
Procesja zatamowała im przejście, niesiono relikwie świętej Rozalji do katedry. Przeszli koło kościoła, cały był obity kirem i odmawiano modlitwy konających.
— Co to jest? zapytał kawaler człowieka wchodzącego do kościoła, dla czego wszyscy mieszkańcy mają minę tak zrozpaczoną?
— Pan nie jesteś Sycylijczykiem? zapytał człowiek.
— Nie, jestem Neapolitańczyk i przybywam z Neapolu.
— To nasz ojciec umiera, powiedział Sycylijczyk.
A że kościoł był zbyt napełniony, aby mógł wejść do niego, człowiek ukląkł na stopniach i mówił głośno, bijąc się w piersi:
— Święta Matko Boża! Ofiaruj moje życie Twemu boskiemu Synowi jeżeli życie takiego jak ja biednego grzesznika, może odkupić życie naszego ukochanego wice-króla.
— O! wykrzyknęła Luiza, słyszysz dobry przyjacielu, to za mego ojca się modlą, to mój ojciec umiera... Biegnijmy, biegnijmy!
Strona:PL A Dumas La San Felice.djvu/203
Ta strona została przepisana.