Król wziął list z rąk kardynała i znów go oglądał.
— Czy Wasza Królewska Mość pozwoli mi zobaczyć pieczęć?
— O co do pieczęci, nic jej nie można zarzucić, odrazu poznałem głowę Marka-Antonjusza.
— Wasza Królewska Mość, chce powiedzieć Marka Aureljusza.
— Marek Antonjusz, Marek Aureljusz, czyż to nie wszystko jedno?
— Nie zupełnie, Najjaśniejszy Panie, odpowiedział uśmiechając się Ruffo, ale teraz nie o to chodzi; adres jest pisany ręką cesarza, podpis także i Wasza Królewska Mość nie może żądać więcej. Czy Najjaśniejszy Pan ma o co zapytywać swego kurjera?
— Nie, niech idzie kazać się opatrzyć.
I odwrócił się od niego.
— Otóż to są ludzie, dla których dają się zabijać, mruknął Ruffo, idąc do dzwonka.
Na dźwięk jego wszedł kamerdyner.
— Zawołaj ludzi, którzy przyprowadzili Ferrarego, powiedział kardynał.
~ O! dziękuję Waszej Eminencji, osłabienie już minęło, mogę pójść sam do siebie.
I w istocie Ferrari powstał, skłonił się królowi i szedł ku drzwiom, a za nim Jowisz.
— Do nogi Jowisz! krzyknął król.
Jowisz stanął, w połowie tylko będąc posłusznym i patrzył za Ferrarim, dopóki mu nie zniknął z oczu, potem ze skomleniem poszedł się położyć pod stołem króla.