Strona:PL A Dumas Nieprawy syn de Mauleon.djvu/433

Ta strona została przepisana.

sząc kłęby kurzu, który niweczył najzaciekléj walczących.
Z ich krzyków: Guesclin! Guesclin! łatwo było poznać Bretończyków dowodzonych przez Bénge de Vilaines, nierozdzielnego przyjaciela Bertranda, który oczekiwał przy rogatkach obozu, z postanowieniem nienacierania, póki nie usłyszy wzywania Najświętszej Panny Guesclińskiéj!
Była to chwila dziwnego nieładu w tym namiocie rozbitym, otwartym, przewróconym. Kiedy przyjaciele i nieprzyjaciele byli pomięszani i zaślepieni, tymczasem kurz się rozproszył, i przy pierwszych promieniach słońca wychodzącego z za gór Kastylii, widziano Bretonów panami pola bitwy. Don Pedro, Mothril, Aissa i Maurowie znikli jak widziadła. Niektórzy z walczących porażeni maczugami i mieczami, leżeli na ziemi i konali we krwi, jakby dla przekonania tylko, że nie miano sprawy z nocnemi marami.
Agenor pierwszy zauważał to rozproszenie. Dosiadł konia jakiego napotkał, i nie zważając, że zwierzę było ranione, puścił się ku najbliższemu wzgórzu, z którego mógł widziéć dolinę. Przybywszy tam, ujrzał w dali pięć koni arabskich pędzących ku lasowi, i przez niebieskawą atmosferę poranku poznał powiewającą wełnianą suknię i zasłonę Aissy: Nie troszcząc się czy idzie kto za nim, w napadzie szalonéj nadziei popędził konia za nią w pogoń, lecz w dziesięć minut zwierze padło i więcéj już nie wstało.