— Król Kastylii! zawołał don Henryk z poruszeniem wściekłości i groźby, od któréj zadrżeli skupieni rycerze, słysząc głośną mowę Księcia. Słuchając go, nie mogli oni zapomniéć, że ten nieprzyjaciel był nienawidzonym jego bratem.
Bertrand poszedł do Księcia, nie tylko aby się zbliżyć do niego, ale iż miał mu coś powiedziéć, dostrzegł bowiem na wszystkich twarzach wyraz trudu podobny do zniechęcenia.
Dał znak Księciu aby usiadł. Zrozumiał on, że Bertrand zamierzał rozpocząć rozmowę bardzo ważną, usłuchał go więc, lecz jego twarz równie jak wszystkie inne nosiła na sobie nie mniejszą cechę tego uczucia.
Bertrand nachylił się i oparł obie ręce o rękojeść swojego miecza.
— Przebacz Książe, jeżeli śmiem zwracać jego myśli z drogi, po któréj błądzą, ale życzyłbym sobie porozumiéć się z tobą w pewnym przedmiocie.
— Cóż takiego, kochany Konetablu? spytał Henryk strwożony tym wstępem, albowiem dla dokonania olbrzymiego czynu przywłaszczania, czuł on, że się opierał tylko na poczciwości Bretończyków, a wiele ludzi co do poczciwości nie mogą miéć wielkiego zaufania.
— Książe, dopiero co powiedziałeś, że Król Kastylii nam umknął.
— Bez wątpienia, powiedziałem to.
Strona:PL A Dumas Nieprawy syn de Mauleon.djvu/441
Ta strona została przepisana.