Strona:PL A Dumas Nieprawy syn de Mauleon.djvu/648

Ta strona została przepisana.

Dugueschn usłyszał je, powstał, i wejrzeniem przenikającym patrzał o podał, i rzekł.
— Co za nieszczęście. Mój Boże!
Słowa te dla don Pedra zdawały się zapewnieniem szczęścia, którego się spodziewał.
Aby zaś lepiéj go kosztować, chciał cieszyć się niém w przytomności Konetabla, i tym sposobem zadać wspólny cios swoim dwom największym nieprzyjaciołom.
— Zatrzymajmy się tu, rzekł. Panie Seneszal, każ Mothrilowi aby ze swojémi jeńcami przybył do mnie tutaj... W obec tych bohaterów bretońskich, wiernych przyjaciół przywłaściciela korony!... rycerzy sprawy, która ich nic nie obchodzi, i któréj wygrać nieumieli.
Na te złorzeczenia, na ten gniéw mściwy, niegodny człowieka, bohater bretoński nie odpowiedział ani słowa; udając jakby tego nie słyszał.
Siedział, ani się ruszył, i obojętnie rozmawiał z marszałkiem d’Andarchan.
Jednakże don Pedro zsiadł z konia, oparł się o swój długi miecz, i bawił się rękojeścią tegoż, czyniąc niespokojnie poruszenia nogą, jak gdyby tym sposobem chciał przyspieszyć przybycie Mothrila i jeńców.
Z najodleglejszego miejsca, jak tylko mógł głosem dosięgnąć, wołał do Mothrila.