Strona:PL A Dumas Nieprawy syn de Mauleon.djvu/964

Ta strona została przepisana.

— Na czyje słowo? na Konetabla?
— Na słowo króla, który się zbliża.
— Istotnie zbliża się, rzekł Mothril z niespokojnością, nic ja go nie widzę.
— Patrz na jego namiot.... albo raczéj na namiot Bégue de Villainesa.
— Tak.... tak.... Czy jesteś pewny, że nam dadzą życie?
— Zaręczam za to.
— I mnie także?
— I tobie Mothrilu, mam na to królewskie słowo.
— Możemy sobie iść gdzie nam się podoba?
— Gdzie wam się podoba.
— Ze wszystkiemi pakunkami, i skarbami?
— Tak Saracenie.
— To bardzo pięknie!...
— Nie wierzysz temu?... toś głupi dla czegóż dziś, mielibyśmy cię prosić żebyś do nas przyszedł, kiedy w przeciągu jednego miesiąca, dostaniemy cię żywego lub umarłego?
— Oh! obawiajcie się don Pedry.
— Zaręczam ci, że się go nie bojemy wcale.
— Chrześcijaninie, namyślę się.
— Jeżeli nie poddasz się za dwie godziny, rzekł niecierpliwy młodzieniec, uważaj się za nieżyjącego, żelazny łańcuch nie rozstąpi się.
— Dobrze! dobrze! za dwie godziny! niewielka to wspaniałomyślność, rzekł Mothril, przypatrując się