— Ztamtąd, udasz się do Epernona. Nie zatrzymuję cię długo u niego, bo nie wiele go cenię, otóż teraz zupełna liczba.
Saint-Luc opuścił ręce i spojrzał na Bussego.
— Czterech?... — mruknął.
— Tak, czterech — powtórzył Bussy — przyznam ci się, że nie pojmuję ani twojej waleczności, ani grzeczności, że z taką postępujesz łagodnością z owymi paniczami.
— O! kochany przyjacielu!
— Spuszczam się na ciebie w tym względzie. Staraj się, aby wszystko przyzwoicie ukończyć!
— Będziesz ze mnie zadowolony.
Bussy podał rękę panu Saint-Luc.
— Panowie ulubieńcy — rzekł — teraz my z was będziemy się śmieli.
— Teraz przyjacielu, warunki.
— Jakie warunki?
— Twoje.
— Ja ich nie daję, przyjmę je od tych panów.
— A broń?
— Jaką oni obiorą.
— Dzień, miejsce, godzina?
— Od ich woli.
Strona:PL A Dumas Pani de Monsoreau.djvu/1106
Ta strona została przepisana.