i obudzeń1 rano, ziewali jak charty, nakoniec Chicot, siedział przy jednych drzwiach, mając nogi zwieszone zewnątrz, aby mógł zeskakiwać, albo wsiadać dowolnie.
Śpiewał on kamyczki, albo deklamował ucinkowe wiersze, stosownie do okoliczności i humoru.
Przybywszy na plac Chatelet, Chicot zanucił piosnkę.
Kapelan, który jak wiemy, rozmawiał z Mironem, odwrócił się i zmarszczył brwi.
— Chicot, mój drogi — mówił król — bądź ostrożny! szarp sobie moich, ale daj pokój sługom bożym.
— Dzękuję za ostrzeżenie — odrzekł Chicot — nie uważałem, że nasz zacny kapelan rozmawia z doktorem, który dzisiaj trzeciego pacyenta na tamten świat wyprawił; kiedy tak, to nową zaśpiewam piosnkę.
— Na jaką notę? — zapytał król.
— Na tę samą — i zaczął beczeć na całe gardło.
— Więcej — rzekł król — twój poeta nie dobrze wie o wszystkiem.
Chicot znowu śpiewał: