— I cóż, mój panie?... — rzekł starzeć, widząc zadumę młodzieńca.
— Panie baronie!... — odezwał się Bussy — mam od księcia Andegaweńskiego polecenie przywiezienia pana do Paryża, gdzie Jego książęca mość życzy sobie mówić z panem i osobiście wysłuchać skargi pańskiej.
— Ze mną!... — wykrzyknął baron — ja mam widzieć go po śmierci mojej ukochanej córki, i cóż on może mi powiedzieć?... czem się usprawiedliwić?...
— Kto wie?... może się usprawiedliwi, może oczyści z zarzutów.
— Usprawiedliwi!... niestety!... jednak mi nie powróci dziecięcia. Nie, panie de Bussy, nie pojadę do Paryża, to byłopby za daleko od miejsca, gdzie moje dziecię, na dnie jeziora, pomiędzy trzcinami spoczywa.
— Panie baronie — odrzekł Bussy głosem pewnym — pozwól, abym cię o to prosił usilnie, moim obowiązkiem jest zawieźć cię do Paryża, i po to umyślnie przybyłem.
— Dobrze więc, pojadę — wykrzyknął baron de Meridor, drżący od gniewu — ale biada tym, którzy mię zgubić usiłują. Wszak król wysłuchać mię zechce, a jeżeli nie, odwołam się do waleczności szlachty francuskiej... Tak — dodał
Strona:PL A Dumas Pani de Monsoreau.djvu/411
Ta strona została przepisana.