— Żegnam cię!... — rzekł jeden z zakonników, czule go przyciskając do serca — kochaj mię i nie zapominaj w twoich modlitwach.
— Ba! otóż masz! — odrzekł Gorenflot.
— Bądź zdrów!... — inny mówił zakonnik, ściskając mu rękę — bądź zdrów, szermierzu za wiarę; Godfred de Bouillon byłby niczem przy tobie.
— Bądź zdrów! — rzekł znów inny, całując koniec jego ogórków — zaślepienie jest jeszcze między nami, ale niebawem rozjaśnią się ciemności.
Wśród uniesień i pochwał, wyniesiono Gorenflota za bramę klasztorną, którą natychmiast za nim zamknięto.
Patrzył na nią z wyrazem trudnym do opisania, w końcu, tyłem postępując, wychodził z Paryża, jakby anioł mściciel pokazywał mu miecz gorejący.
Jedno tylko zdanie wyśliznęło mu się z ust, za bramą:
— Powaryowali, czy co?... Jeżeli nie oni, to chyba ja zgłupiałem.
Strona:PL A Dumas Pani de Monsoreau.djvu/453
Ta strona została przepisana.