Strona:PL A Dumas Pani de Monsoreau.djvu/528

Ta strona została przepisana.

— A któż ci broni słuchać pod drzwiami?...
— Prawda... prawda... — odpowiedział gospodarz, śpiesznie wybiegając z pokoju.
Chicot pobiegł do dziury.
Piotr de Gondy siedział przy łożu chorego; lecz mówili tak cicho, że Chicot nie mógł słowa z ich rozmowy dosłyszeć.
Nie wiele byłby się i tak dowiedział, albowiem w pięć minut, pan de Goudy podniósł się, pożegnał umierającego i wyszedł.
Chicot podszedł do okna.
Lokaj trzymał konia; poseł panów Gwizyuszów dosiadł go i skierował się w boczną ulicę, wiodącą do Paryża.
— Na Boga! — rzekł Chicot — gdyby przynajmniej genealogii z sobą nie zabrał; czy tak, czy owak, dopędzę go, chociażbym dziesięć koni zabił. Adwokaci są szczwane lisy, a mój nadewszystko. Pytam się — rzekł dalej Chicot z niecierpliwością — pytam, gdzie ten Gorenflot chodzi?...
W tej chwili wszedł gospodarz.
— A co?... zapytał Chicot.
— Odjechał — odrzekł gospodarz.
— Spowiednik?...
— On takim spowiednikiem, jak i ja.
— A chory?...