Właśnie miał mu dać ostrogę, gdy za sobą tentent posłyszał.
Dla ukrywającego się, osobliwie dla kochanka, wszystko jest trwogą.
Kochankowie szczęśliwi, są jak złodzieje.
Myślał właśnie czy puścić się galopem, czy rzucić na bok, gdy jeźdzcy stanęli tuż przy nim.
Było ich dwóch.
Bussy, sądząc, że człowiek odważny nie ma potrzeby lękać się dwóch ludzi, przystanął i ujrzał, jak jeden z jeźdzców kłuł konia ostrogami, a drugi pierwszego dopędzał, bijąc niemiłosiernie swojego.
— Dalej! dalej!.. — mówił akcentem gaskońskim — trzysta batów i trzysta kolnięć ostrogą, a będziemy bezpieczni.
— Biedne zwierzę drży, nie może iść — odpowiedział jadący naprzód. Jednak sto koni bym zapłacił, aby prędzej być w mojem mieście.
— To ktoś z Angers... — pomyślał Bussy. Jednak, nie mogę poznać głosu. Jakże koń jego zmęczony!
W tej chwili, jeźdźcy zrównali się z Bussym.
Strona:PL A Dumas Pani de Monsoreau.djvu/847
Ta strona została przepisana.