pot obficie z czoła mu spływający. Od czasu cło czasu drżały katakumby, o sklepienia odbijał się huk ponury, jakby w czasie trzęsienia ziemi. Odgłos ten pochodził od przejeżdżających pociągów drogą żelazną na powierzchni ziemi, to jest na wolnem powietrzu po dniu białym. Combalou wycieńczony, położył się na gruzach i zasnął.
Ile czasu spał? po obudzeniu mniemał że pięć lub sześć godzin od tego czasu upłynęło. Głód i pragnienie zaczęły mu dokuczać. Suche usta i krew uderzająca do głowy męczyły go niesłychanie; musiał więc przyłożyć spieczony język tło zimnych ścian galeryi, ażeby zaczerpnąć cokolwiek chłodu i wilgoci. Potem zebrawszy wszystkie siły, biegł o ile ciemność mu dozwoliła.
Nigdzie początku ani końca, wszędzie noc i milczenie!...
Combalou zaczął mówić głośno, gdyż strach go ogarnął, dreszcz członki przejmował.
— No, no, — wołał on — już dosyć tego... poddaję się... igraszka za długo trwała.... hej tam słyszycie?.....
Lecz głos jego brzmiał na prożno, tylko echo zdala odpowiadało, prawdziwą ironią śmierci...Uderzył więc pięściami o ściany...płakał!...Potem ukląkł i modlił się, przyrzekając ofiarować pięćdziesiąt świec do kościoła Ś-go Wawrzeńca, jeżeli wyjść z tych pieczar zdoła.
Nareszcie powstawszy, zaczął iść na nowo.
Godziny upływały, a zawsze noc i milczenie spotykał. Combalou upadł na ziemię, oddychając przerwanie, jak pies zdyszany... Po kilku godzinach, nieszczęśliwy leżał już bezwładny, ani żywy, ani umarły. Nad nim przejeżdżały pociągi, liczne powozy rozpryskując błoto i piasek pokrywające ziemię, na któréj żyje ludność Paryża. Jedni przybywali ze wsi, inni tam się przenosili. Rozmawiano, żartowano, palono cygara; żywi ruszali się nad stosami umarłych dopóki nie złączyli się z niemi, aby spać snem wiecznym. Ta chwila nie jest odległa!.. ziemia szybko pożera swoje twory. Combalou był umierający.....
Przed skonaniem są momenta, w których staje przed oczami całe nasze przeszłe życie najpierwszéj młodości; pięć minut wystarcza, aby odżyło wszystko w naszéj pamięci. Obrazy z całą prawdą rzeczywistych wypadków przesuwają się przed okiem duszy, jakby w czarodziejskiéj latarni. To téż Combalou ujrzał swą rodzinną wioskę, dobrą kobietę, która była jego matką, często mu powtarzającą: bądź uczciwym człowiekiem! Niestety! Paryż tak go zmienił! Paryż zatruwający duszę i ciało, Paryż w którym pieniądze są wszystkiem! Biedny Combalou! nagle ujrzał się w miejscu, gdzie stary proboszcz sioła uczył go do służenia przy mszy Ś-téj, Dominus vobis cum! mówił pleban, a malec odpowiadał — Et cum Spiritu tuo! — Amen! Na to wspomnienie oczy umierającego zalały się łzami...łzami będącemi skruchą.
Nagle pod sklepieniami podziemiów rozległ się śpiew religijny.
Zdala światła błyszczały, od posuwających się zwolna pochodni. Combalou ujrzał księdza w komży, w towarzystwie dwóch chłopców i zakrystyana asystujących processyi. Był to dzień 2 Listopada, dzień zaduszny.
Miano odprawić mszę za umarłych w kostnicy, przybył ksiądz aby wezwać miłosierdzia Bożego dla czterech milionów zmarłych, pogrzebionych w katakumbach Paryża! Tłum ludu szedł za księdzem, pomiędzy tą ciżbą postępował człowiek z latarnią, śledzący w koło siebie, badający wszystkie podziemne korytarze; człowiekiem tym był Suryper. Combalou był ocalony.
Surypere wlał kilka kropel napoju w usta umierającego, potem uprosił dozorcę, aby mu pomógł wynieść swego przyjaciela, który wzruszony widokiem katakumb, zemdlał niespodziewanie. W kilka minut późniéj Combalou znajdował się na powierzchni ziemi. Złożono go w hotelu sąiednim, przyjął lekkie pożywienie i zasnął, poprzysiągłszy poświęcić się Trelauney’owi, oraz zostać nadal uczciwym człowiekiem, jak mu to jego matka polecała.
Kiedy się to działo w Paryżu, kapitan Rekina był dręczony niespokojnością przy wyspie Ré. Wyprawił on jednego marynarza do Roszelli, który przesłał depeszę telegraficzną do Trelauney’a:
— Wylądowanie niebezpieczne: czy należy wyjść na pełne morze?
Trelauney odpowiedział: — „Czekaj!”
I pojechał natychmiast z Madziarem do Roszelli. Tam dowiedział się, że statek parowy chodzący dwa razy na tydzień z S-t Martin do Ré, odpłynie nazajutrz rano z przyborem morza. Trelauney z baronem paląc cygaro po śniadaniu, ujrzeli wstęgę dymu ciągnącą się od statku parowego, która im odjazd zwiastowała. Koła zaczęły podrzucać wodę morską tworząc bałwany roztrącające kamienne wybrzeże. Madziar i Trelauney wsiedli na statek, podróżni już zostali pomieszczeni, rzeczy i kosze tu i owdzie rozłożone. Na widnokręgu, wyspy Oleron i Ré przedstawiały się jak dwa punktu ciemne; odległość od przystani szybko przepłyniono. Przybijając do Saint Martin, Trelauney ujrzał Rekina kołyszącego się łagodnie na zwierciadle wód tamecznych. Dał znak, a łódź Rekina wypłynęła dla zabrania jego i Madziara. Zaledwie przybył na pokład, przywołał kapitana do kajuty i zapytał:
— Co tu słychać?
— To panie, że nie śmiem wyładować na ląd skarbu. Siedzą nas i pilnują, grozi nam jakieś niebezpieczeństwo.
— Kto nas pilnuje?
Komendant otworzył okienko w tyle rudla będące i wskazał:
— Widzisz pan ten parowiec?
W istocie Trelauney ujrzał steamer do szybkiego biegu dobrze zbudowany, zdający się spać na jedno oko.
— A więc?
— Otóż ten parowiec czarny z krawędziami koloru krwi, już dawniej widziałem.
— Gdzie?
— Na Sródziemnem morzu; nazywał się wtedy jak i teraz Smokiem. Miałem wówczas rozkaz Furgata czuwać nad nim, dopóki nie wymknął się przy wyspach Archipelagu, gdzie zatknął banderę otomańską.
— A teraz on śledzi waszą drogę?
— Tak panie. Czekał na nas na wodach Hawru, i odtąd nie spuścił z oka naszego yachtu.
— Byłeś w młynie?