w wodę i na ramionach skrzynie przenosili. Była to praca kilkakrotnie powtarzana; bogactwa zostały pomieszczone w dawnym wodozbiorze, służącym do przechowywania ryb złowionych. Następnie przykryto je piaskiem i żwirem, poczem przez otwarte śluzy morska woda zalała skarby, straży ich powierzone. Dwóch ludzi z bronią zostało dla pilnowania z poleceniem, aby w razie napadu młyn w powietrze wysadzili.
Kiedy szalupa wracała do jachtu, kula toczyła się po zwirze brzeg morza pokrywającym; Smok zjawił się na otwartem miejscu. Na teraz moje dzieci, nie ujdzie naszych rąk, — naprzód wołał Trelauney. Rekin pędził używając całéj pary. Trelauney sądził że Smok dla tego się cofnął, ażeby ugasić pożar masztów zrządzony przez rakiety; jakoż w istocie czekał on odważnie na spotkanie się z Rekinem.
Znowu sześć dział dało ognia jak jedno, deszcz rakiet zasypał Smoka. Płomienne języki wybiegły z lewej strony statku, i wnet powstał okrzyk, ratujcie, pali się pomost wewnętrzny! W téjże chwili ekwipaż Trelauneya zachaczywszy steamer skoczył na jego pokład, rąbiąc toporami wszystko co spotkał na drodze. Otworem na spodzie okrętu zaczęła szybko napływać woda, gdyż Smok powoli zanurzał się w morze kiedy pokład ogarnęły płomienie.
Śród zgiełku i zamięszania Trelauney szukał Riazisa. Madziar przebiegł wszystkie kajuty, nie spotkawszy bronzowéj twarzy muzułmanina.
— Jeszcze raz zdołał nam umknąć! zawołał.
W istocie Trelauney ujrzał barkę usiłującą dotrzeć do lądu. Barka zostawiła za sobą wyspę Re, zdążając do piasczystych brzegów Repentie. Tu morze było bardzo płytkie; w czasie odpływu głębokość zaledwie dwa metry wynosiła. Jakkolwiek więc groziło niebezpieczeństwo jachtowi, Trelauney przecież postanowił puścić się na ryzyko. Smok został porzucony na pastwę płomieni, a Rekin poszybował ku wybrzeżu Repentie. Barka Riazisa już wtedy do brzegów dopływała. Rekin ją ścigał, lecz wpadłszy na mieliznę i mając rozdarty przód przez podwodne kamienie, musiał się zatrzymać. Barkę wyciągnięto na ląd, a ci którzy się na niej znajdowali, zniknęli zasłonięci wałem ze żwirów i piasków przez morze uformowanym. Dano za niemi kilka lecz bezskutecznych strzałów. Grunt w tem miejscu był poprzerzynany zatokami bagnistemi, przeto uciekający uszli bezpieczni. Chcąc nie chcąc Rekin musiał znowu wypłynąć na pełne morze, ażeby nie zbliżyć się zbytecznie do brzegów Wandei i Bretonii. Kiedy yacht szybował — światło różowe zajaśniało na widokręgu; Smok cały w płomieniach wyglądał jak słup ognisty unoszący się nad wodą; potem jasność zwolna zagasła, wszystko zniknęło, obojętne morze pochłonęło na zawsze szczątki zaszłego nieszczęścia.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jeżeli czytelnik zechce pójść z nami do domku Magdaleny Deslions, to znajdzie tam Ludwikę daleko spokojniejszą. Magdalena dosięgała 66 roku życia, a jakkolwiek nie był to wiek w którym ludzie muszą umierać, jednak poczciwa kobieta z każdym dniem czuła się słabszą; ciągle też mówiła o swéj bliskiéj śmierci. Raul pocieszał staruszkę dowodząc, że kiedy przebyła 65 rok życia, to może mieć nadzieją dojścia do 80, Magdalena kiwała głową z uśmiechem niedowiary, mówiąc:
— Dużo wycierpiałam kiedy mój biedny mąż umarł, nic tak nie zużywa zdrowia jak łzy wylane... a ja tyle przepłakałam!
Od wielu dni nie opuszczała łóżka. Ludwika pielęgnowała ją jakby pojmowała co robi. Raul był bardzo zajęty; dozorował on robotników pracujących nad odbudowaniem spalonego zamku; Trelauney polecił mu żeby roboty przyspieszano; to też mury wznosiły się z szybkością, któréjby pozazdrościli dzielni pracownicy na bulwarach paryzkich, wyprowadzający w trzech miesiącach dom pięcio piętrowy. Często Raul brał pod rękę Ludwikę i prowadził ją na dalekie przechadzki. Ludwika mało mówiła będąc zawsze zamyśloną. Cecylia córka Surypera, często podawała jéj dziecinę, Ludwika patrzała na malca smutnie i kładła go na murawie mówiąc do Cecylii:
— Jak ty jesteś szczęśliwa!
Teraz Raul płakał, w tych pełnych rzewności chwilach, oddając łzy za łzy niegdyś przez Ludwikę wylane. Była to natura słaba i dobra, łatwo swym uczuciom się poddająca. Raul pojmował, że przyszedł czas, kiedy nie będzie śmiał spojrzeć śmiało w oczy dawnemu leśniczemu, który został lordem Trelauney.
Czy już stracona była nadzieja, przywrócenia Ludwice pamięci i pojmowania zwyczajnego stanu? Widok tego którego kochała, widok własnego dziecka stał się dla niéj obojętnym! Co należało robić aby ją odzyskać dla niéj saméj? Nie pozostała inna nadzieja ozdrowienia, tylko jedyna w Bogu.
Kiedy Trelauney wrócił z wyprawy do wyspy Ré, zajrzał do kalendarza wiszącego nad jego biórkiem w mieszkaniu zajmowanym w Auteuil. — Był dzień 3 Grudnia, — 25 mieli się zgromadzić stowarzyszeni dwudziestu jeden w domu na ulicy Ś-go Ludwika. Trelauney postanowił wymierzyć ostatni cios i niedać czasu bandzie przenieść się na plac Panteonu.
Niewątpliwie, że Robert Kodom miał oznajmić swoim towarzyszom złowrogą rzeczywistość, skreślić obecne położenie. Znając złe trzeba szukać lekarstwa i może go znajdą. Nąglącem było zrobić koniec z grożącemi upadkiem ruinami. Pokrzyżowanie się interesów w rodzaju czysto paryzkim, zadało bolesny cios Robertowi Kodom. Bogaty bankier z rachuby bardzo zwyczajnej, jak wiadomo wydal swą córkę za margrabiego Bryan-Forville kapitana kawaleryi, członka wielu klubów. Spekulant holenderski dał do téj współki swe miljony, margrabia swoje tytuły. Otworzył salony arystokracyi dla swéj żony, ona mu otworzyła kassę ojca. Przed rokiem 1848 widziano bardzo wiele takich związków małżeńskich; szlachta bez zamków, chętnie zaślubiała córki finansistów lub przemysłowców. Książe szukał żony w domu jakiego rafinatora cukru, margrabia zaślubiał córkę fabrykanta czokolady, a teść któremu brakowało listowego papieru, używał chętnie do swych prywatnych korespondencyj welinu ozdobionego herbami swego zięcia.