Strona:PL A Scholl Najnowsze tajemnice Paryża.djvu/113

Ta strona została przepisana.

śladu, jak siniec na różowéj ręce panny, o wtedy niby nasz przewodzco zobaczymy kto z nas jest mistrzem!
Już dosyć czasu strawiłem na niedołężnéj bezczynności! trzeba pomyśleć o jutrze. Jednakże ten muzułmanin ma trochę węchu i roztropności, jest to gończy pies ów azyata, ale tylko pies nic więcéj; a przytem jak dziecinny! Złoto dla złota, i rozkosze zmysłowe które może mieć za ten kruszec! On niepojm uje władzy panowania pokazać się, to dlań wystarcza; nic czuje nawet paroksyzmu żądzy, rozkosz prędko przesyt sprowadza. Nędzne usposobienia! Teraz jeden z nas mości Riazisie! Czuję cierpką rozkosz; ja syn mizeraka zakutego w swéj plebejuszowskiéj naturze i zatopionego w ważeniu dukatów, ocierając się około synów magnatów, którzy są tylko głupimi osłami. Potrzebuję pergaminów dla mojéj przyszłości; oni mi ich dostarczą, bo tę bezmyślną trzodę trzymam w mojéj matni silnie i stale. Nie, nie, oni mnie jednym podmuchem nie wywrócą!
Rozmawiając tak sam z sobą w myśli, nabrzmiały jego skronie, drgały mu blade lica pobruzdowane zmarszczkami, inteligenecyą i zemstę znamionujące. Bez zaprzeczenia Robertowi Kodom nie zbywało na wielkości teatralnéj, ale na téj złowrogiej wielkości, co zgrozą przenika.
Rzucał on trafem w koło siebie napotkane kosztowne przedmioty do skórzanego worka, otoczonego mosiężnemi prętami i okutego pozłacanemi gwoździami. Ze ścian zdejmował Wuwermansów lub Teniersów, ze szuflad wyjmował kolie, brylanty, zwity papierów i weksli niezapłaconych, lub z odległym terminem płatnych i wszystko to wrzucał do otwartéj skrzyni. Papiery ułożone po bokach zabezpieczały obrazy i kosztowności od uszkodzeń w czasie zamierzonéj podróży. Kiedy już otchłań napełniła się, Kodom wziął torbę podróżną w któréj umieścił sześć koszul i tyleż skarpetek, wsunął ją także do skrzyni i usiadłszy na niéj aby lepiéj nacisnąć wieko, zamknął takową. Zadzwonił na lokaja, który wszedł przecierając oczy, bo już dawno noc zapadła.
— Janie, — rzekł bankier, — podaj mi szlafrok i pantaleony.
Odział się w kaszmiry i włożył resztę podanego ubrania. Jan poglądał nań nie rozumiejąc, poco zmienia pan toaletę, kiedy wypada położyć się w łóżko.
— Pan nie pójdzie spać? ośmielił się zapytać lokaj.
— W istocie która godzina.
— Zegar w salonie wskazuje trzecią godzinę po północy.
— Ach już tak późno?
Kazał przysunąć stół, przygotować papieru, piór i ołówek, obok dywanu zajmującego część gabinetu; zażądał drugiéj lampy i kiedy lokaj wyszedł dla wykonania rozkazu, bankier rozciągnął się na dywanie.
— Moje łóżko obozowe, — rzekł do siebie; — jutro rozpoczynamy kampanią, chodzi tu o wygraną.
Jan wszedł z lampą.
— Dobrze mój chłopcze: postaw lampy na dwóch końcach stołu, we środku wszystko co potrzeba do pisania, przynieś dwie poduszki i wsuń je pod moje plecy, muszę pracować téj nocy. Jutro o siódméj z rana punktualnie, wejdź po cichu, jeżeli sen będzie mocniejszy odemnie, to upoważniam cię przebudzić gwałtem, chociażby ci przyszło zsunąć mnie z posłania. O wpół do siódméj niech będzie fiakier gotowy. Rozumiesz? o wpół po siódméj ani minuty późniéj.
— Czy pan nie każe zaprządz do powozu.
— Bynajmniej, dostateczny będzie fiakier, aby pojechać do stacyi kolei żelaznéj. Wszystkim którzyby się pytali o mnie, odpowiesz, że moja podróż potrwa ośm, nąjwięcéj dziesięć dni i w najgorszym razie powrócę na 30-go z rana; zrozumieją...
Jan miał już odejść, lecz zatrzymał się na progu i rzekł: Czy pan nie da mi jeszcze jakich rozkazów?
— Żadnych, — idź i śpij w najlepsze, ale nie zapomnij obudzić mnie o godzinie siódméj.
Skoro został sam, Robert pochwycił konwulsyjnie papier i pruł go ołówkiem pisząc z niecierpliw ością. — Następowały kartki za kartkami pokryte liczbami; tak pisał ciągle, nieustannie! Nagle zatrzymał się, uśmiech prawie młodzieńczy zajaśniał na jego oliwkowatéj twarzy, zwykle zimnéj, tajemniczéj. Znalazłem, — rzekł do siebie z wyrazem dumnego człowieka, który zdołał rozwiązać bez zawahania się zagadnienie mające świat poruszyć. Odczytał cyfry, a jego ostre rysy przybrały charakter nadziemskiéj szczęśliwości. Czasami złe myśli podobnie jak dobre twarz opromieniają1 — i bankier Kodom zasnął snem spokojnym sprawiedliwego.
Ale mylemy się — Robert Kodom nie spał zupełnie, bo tylko jego ciało spoczywało, a tymczasem pobudzona wyobraźnia bujała śród sfer hiperbolicznych, gdzie kwitły miljony. Granitowa, ta organizacya, miała swą słabą stronę. Pod popiołami samolubstwa, tliła w starem sercu iskra czułostek, nieugaszonej namiętności. Piękna Wanda rzuciła zarzewie do prochu, roznieciła piekielny ogień nigdy nie gasnący.
Po rozlicznych zajęciach, które nim wstrząsały przez dzień cały, po kombinacyach mordujących umysł i jak setki dzwonów tętniących w jego mózgu, po trwożącéj go niepewności bez nadziei ratunku, i nagłem przejściu z trwogi do nadziei, tylko o baronowéj Remeney marzył ten piędziesięcio-letni człowiek. Jego zaciśnione usta szeptały: Wanda! — i ten stary potępieniec przybrał we śnie postać zbawionego, spoczywał w błogich marzeniach.
Tymczasem Paryż zaczął się budzić z letargu. Tłum dwójznaczny zapełniający co ranek ulice miasta pożerczego, poruszał się śród murów przy ostatnich płomykach gasnących z zimna lamp gazowych. Och! straszne te poranki zimowe, kiedy ludność w łachmanach wylęga na ulice z haczykami, oskardami i miotłami w dłoniach. Słychać tam krzyżujące się chrapliwe głosy, wybuchy śmiechu podpitych wódką, przekleństwa tracące nawyknieniami kajdaniarzy i wyrażenia miłosne, cuchnące rynsztokiem.
Robert Kodom marzył ciągle, kiedy brzask ponurego poranku zaczął wciskać się do jego pokoju. Bankier zwolna się budząc, przecierał oczy i chwytał myślą, swe senne mary.
— Wanda! powtórzył jeszcze, lecz w miejsce uroczej postaci, ujrzał tylko Jana lokaja odsłaniającego firanki.
— Siódma godzina!