Strona:PL A Scholl Najnowsze tajemnice Paryża.djvu/121

Ta strona została przepisana.
XXVII.
Nowe projekta.

Wszystkie kobiety choćby najlekkomyślniejsze, nie są pozbawione uczuć właściwych płci swojéj. Na zapytanie Kodoma, Maryanna pomyślała o położeniu obecnem i o wydatkach stąd wynikających, więc rzekła:
— A hotel który dla mnie nająłeś?
— Będę go zapewne dla siebie potrzebował, ale to bagatela! pięćset franków na miesiąc i te są już zapłacone.
— A moja pracownia malarska?
— Och sto franków! zbyt ulotna fraszka!
— Czy chcesz mi ją zostawić?
— Na co jéj żądasz?
— Ażeby tam założyć szpital.
— Szpital! Boże wszechmocny! na wiele łóżek?
— Jedna kanapa wystarczy a naliczyłam ich tam cztery. W pewnem ustroniu wiem o jednym chorym, potrzebującym tylko zmiany miejsca, którego młodość przeszła na doznaniu samych zawodów. Cierpi na obłęd głowy, bo choroby serca przenoszą się do mózgu. Myślę że wydalenie się z kraju ocali nieszczęśliwego. Obserwatoryum na piątém piętrze jest dla pana bezużyteczne, mniemam że mi go zostawisz.
— Możesz go używać, lecz zatrzymam klucz drugi; jest to reguła, od której nigdy nie odstąpię, poprzysiągłem.
— Jak się panu podoba. Lecz czas uchodzi, a pan rozprawiasz tak wymownie, iż zapominamy o interesach. A mój książę niemiecki.
— Nie przepomniałem przesłać zaszczytnych poleceń, których odemnie wymagałaś.
— Doskonale; lecz wielki czas włożyć świeży ubiór i rękawiczki. Spieszę. O któréj bądź godzinie wyjdę od księcia gdzie mnie wysyłasz, będę się starała rozmówić z panem. Zapukam pięć razy, ażebyś poznał że to ja przyszłam i żebyś pan otworzył.
— Nie przepomnę o tém.
— Do widzenia się panie.
— Bądź zdrowa mała hipokrytko w usługach. Ach chciałem powiedzieć do widzenia.
— Pożytecznym jest ten dodatek przy pożegnaniu.
Maryanna zwinna i wesoła wybiegła, przeskakując po kilka wschodów na raz, jak student będący na wakacyach.
Skoro Robert Kodom sam pozostał, naprzód wziął się do uporządkowania swoich rachunków: złoto dołączył do złota, bilety bankowe staranniejszego ułożenia wymagające, rozsegregował gatunkami i po dziesięć sztuk obwinąwszy w opaski szpilkami poprzepinał. Ogółustawiony w szyku bojowym, przedstawiał linią nie do pogardzenia. Schował następnie złoto do szufladek stosownie do jego objętości, a bilety w pugilares o wielu przedziałach. Na stole spoczywał rewolwer o sześciu paszczach, kurek był odwiedziony. Człowiek ponurych kombinacyi wstał i podniósłszy ręce do czoła wyszeptał do siebie:
— Raz zamiar powziąwszy, nie cofnę się przed jego spełnieniem. Chodzi tu o życie dwudziestu osób, które postawiłem na szali, — biedaków którzy żywią się ryżem i sucharami i którzy ryzykują się na proces w sądach karnych każdego dnia, o ile im Bóg tych dni użyczy. Bóg! o tak oni przecież wierzą! Moja ruina zagraża mnie tylko utratą czci domu bankierskiego, jednego z najpotężniejszych w świecie; ale czeka więzienie i utrata dobréj sławy wszystkich stowarzyszonych, o co w gruncie rzeczy nie dbam, lecz którym należy się odemnie protekcya i bezpieczeństwo, dopóki jakikolwiek środek ratowania ich pozostanie w moim ręku. Niebezpieczne przedsięwzięcia są również niewzruszone, a więc dotrwam aż do końca! choćby padło jakie podejrzenie w towarzystwach ubezpieczeń, albo u kapitana okrętu...
Zdawało się że na tę myśl zadrżał, lecz wkrótce pod naciskiem wrażenia, wyrzekł:
— Bądź co bądź nazywam się jeszcz Robert Kodom. Mam pod poduszkami cenę trzech lichych okrętów; kto mi wzbroni zostać armatorem, jeżeli serce moje tak dyktuje?
Rozważał chwilę i w dwóch wyrazach streścił swe uwagi:
— Za długo! za długo!
Zaczął znowu swą przechadzkę po pokoju, rozkładając w milczeniu rękami, potem wyciągnąwszy się na łóżku, rzekł do siebie:
— Trzeba się przespać chwilkę, oczekując na powrót Maryanny.
Lecz nagle zerwał się z posłania, wołając:
— Muszę napisać do Wandy. Wygotowanie listu zabrało mu blizko godzinę, gdyż bankier jako człowiek namiętny, skoro tylko nie chodziło o cyfry, nie władał piórem swobodnie, nie był tyle wymownym. Widząc go pochylonego nad biórkiem z ognistem spojrzeniem namiętnością wywołanem, z ręką drżącą po papierze się ślizgającą, — Robert Kodom wyglądał jak pracujący poeta, bezwątpienia mniéj opromieniony niż piękny William Szekspir, lecz grobowo ponury jak Dante. Jego powieki błyszczały wątpliwém ogniem, zmarszczki na skroniach, zwyczajne śród białego dnia, nabrały pewnego majestatu przy świetle lampy. Rzeczywiście w téj chwili temu człowiekowi nie zbywało na pozie poetycznéj. On wiedział o pogardzie i nienawiści dla siebie téj kobiety, za którą się uganiał, lecz mimo tego on jej pożądał! Żądza panowania przystała téj organizacyi zarazem surowéj i krwistéj. Nadto cierpki przedsmak oporu, miał urok dla przekwitłego temperamentu. Jego spojrzenie śledzące wyrazy tak pracowicie na papierze skreślone, miało wyraz pogromcy dzikich zwierząt.
— Ona mnie wynagradza tylko za zbytek jakim ją otaczam, myślał Kodom, — chcę ją ujarzmić, podbić, posłuszną mi uczynić mocą wspanialszéj potęgi niż złoto. Trzeba ażeby mnie uwielbiała przez siłę mego rozumu i potrzeba aby mi to ofiarowała z uległością, co udzielała za same pieniądze. Zbrodnia ją nie przeraża — ona przyznaje że wszystkie środki są dla niéj dobre, które prowadzą do celu, nigdy nienasyconéj dumy i pożądliwości. Ona mną zawsze pogardzała — mniejsza oto! Schyli czoło i jéj próżność ugnie się przed siłą tajemniczą, którą kieruję, skupiam i roztaczam po świecie jednym podmuchem méj woli.
Nareszcie skończył swą straszną pracę. Pot spływał mu z czoła, w przestankach czytał głośno peryody które napisał i w uniesieniu radości, przybierał albo wysoką skalę głosu tenorowego, albo basu, według tego jak okres wyrażał groźbę lub uwielbienie. Stawał on się aktorem studiującym