Strona:PL A Scholl Najnowsze tajemnice Paryża.djvu/127

Ta strona została przepisana.

Młody Van der Brocken probował życia paryzkiego, a przypomnienie owych chwil, nie mogło mu być nie miłe. Przyjął więc serdecznie zaproszenie, ujęty szczerością postępowania z nim Kodoma, bez ceremonii, a nawet podobała się mu ta dobroduszna natarczywość w zaproszeniu. Nie potrzebujemy nadmieniać, że Jan Sbogers był w siódmem niebie. Zeszedł on do kuchni, wołając stentorowym głosem aż się cały dom zatrząsł:
— Do broni kuchmistrzu! W pół godziny musi być zastawiony obiad książęcy: wszystko powinno być osobliwością, albo wykropię was po kolei bez litości.
I ot, wyciął policzek pierwszemu kuchcikowi, który się nawinął pod ręką. Sbogers powrócił, poprzedzany przez czterech lokai idących z powagą starożytnych chórów. Pierwszy niósł obrus damasceński, używany tylko na wielkie uroczystości; drugi piramidę serwet do obrusa zastosowanych. Trzeci dźwigał pikle i rozmaite sosy angielskie. Ostatni nic nie niósł, bo przybył tylko nadania ostatniego połysku złotym naczyniom.
— Ten Sbogers na jednę minutę nie uchybi, — powiedział Amfitryon przybliżywszy do stołu dwa krzesła, jedno dla gościa, drugie dla siebie. U siadł zapraszając Van der Brockena, aby go naśladował.
— Obiad na dwóch męzczyzn na osobności, to dość dziwnie wygląda, — mówił daléj Robert Kodom, — i założyłbym się, że jutro będą trąbić o naszéj biesiadzie. Ale mniejsza o to, dwie rakiety nie stanowią fajerwerków, potrzeba jeszcze szmermelów.
Jan Sbogers z milutkim uśmiechem na ustach, rzekł bojaźliwie:
— Gdybym śmiał panie odezwać się, nie ubliżając...
— Mów, pozwalam ci mości Sbogers.
Pewno głupstwo popełniłem, pomyślał hotelnik. Wielcy panowie nie lubią aby niekiedy ich myśli odgadywano. Potem uderzając się po czole, jakby mu znakomity pomysł przyszedł do głowy, zawołał:
— Jeżeli się nie mylę, pan po ukończeniu interesów chcesz zaraz wrócić do Brukselli?
— Bezwątpienia.
— Sądzę iż nie będę natrętnym, przypominając panu, żeś mnie zobowiązał wybrać jednę z kompanii ubezpieczeń morskich?
— Nie będziesz wcale natrętnym, gdy to spełnisz panie oberżysto.
— Jeneralna kompanja jest ze wszystkich najpewniejszą i najwięcej reputowaną w naszem mieście; możesz się pan o to zapytać pana Van der Brocken.
— W saméj rzeczy, byłoby roztropnie zabezpieczyć tak kosztowne towary.
— I ja tak myślałem, lecz z powodu udzielonych mi objaśnień przez pana, dosyć mam czasu do wykonania tego w Brukselli, lub za powrotem w Paryżu.
— Najlepsze objaśnienie zawiera się w pięciu literach pańskiego nazwiska, panie Kodom, a twoje ma większą wagę niż moje. Przedewszystkiem zyska się na czasie, tutaj działając, a pośpiech w tym względzie jest pożądany, gdyż jak panu wiadomo mamy już krótki termin do odpłynięcia.
— Stanie się według jego życzenia. Tu, w Brukselłi, w Paryżu, Pekinie lub gdziekolwiek, mniejsza o to, ponieważ stowarzyszenie daje rękojmie.
— Jeneralna kompania nigdy nie protestowała, przeciw jakimbądź żądaniom.
Nie słyszano aby miała jakibadź proces, od czasu jéj założenia. Nadto dyrektor jest bardzo uprzejmym człowiekiem i jednym z moich przyjaciół. Sbogers czychający na to aby zyskał jednego więcéj biesiadnika, ośmielił się po raz drugi odezwać.
— Przyrzekłem panu jutro zaprowadzić go do biura téj kompanii, lecz gdybyś pan sobie życzył dziś poznać dyrektora... mamy jeszcze kwadrans czasu.
— A więc gdybym sobie życzył?
— Pójdę go poszukać. Znam pana dyrektora od dawna, ma on smak wykwintny, lubi pasyami marynaty, a mam czarne oliwki z niższych Alp pochodzące; on to stanowić będzie szmermele na za kończenie fajerwerku.
— Janie mój przyjacielu, jesteś najsławniejszy ze wszystkich hotelników, na całym świecie. Leć i sprowadź nam tego gościa.
— Niech pan będzie pewnym, mister Boës zamyka bardzo późno swoje bióro, podobnie jak aptekarze.
— Czekając na naszego współbiesiadnika, — rzekł Van der Brocken, tymczasem opiszę panu mistera Boësa. Prawdziwy typ holendra, jest on uporczywy, chociaż łagodny, i rodzą mu się dziewczęta, jak tulipany w Harlemie. Bardzo bystry i wielki smakosz, bardzo bogaty i razem bardzo usłużny. Ma przeszło lat 60, wygląda jak kanonik, a jednak mimo wyrozumienia dla słabości ludzkich, niedowierzający.
— Rozumiem, lecz dajmy pokój tym uwagom fizyologicznym, nie mającym związku z intesesem handlowym.
W téj chwili do drzwi zapukano.

XXXII.
Wstęp do wykwintnej biesiady.

— Już! zauważył Kodom, zadziwiony tak wczesnem zapukaniem. Niebył to p. Boës, lecz komissant, który przyniósł pudło z szalami. Robert odebrał towar i pięć tysięcy według rachunku zapłacił.
— Czy temu końca nie będzie, — zawołał młody armator. — Jeżeli tak daléj pan skupować zechcesz, to ładunek musim opóźnić.
— Panowie do stołu!
— Bynajmniéj, do krainy z tysiąca nocy i jedna!, Tak żartując Belgijczyk, niemający zwyczaju rozwodzić się nad doskonałością koronek, nateraz postanowił wypić kielich za chwałę krajowego przemysłu.
— Czy już pan dla naszych piękności nic nie zostawisz, zapytał armator składając starannie rozłożone szale.
Ponieważ drzwi były uchylone i tylko portiery zasłaniały pokój przed oczami ciekawych, usłyszano na schodach ciężki ale miarowy chód, któremu takt sztukanie laski wymierzało.
— Bezwątpienia zauważył Van der Brocken, — nie przychodzi kto inny tylko gość zamówiony. Uprzedzam pana iż waży 110 kilogramów.
Pan Boës był wspaniałym starcem, który przy wejściu pokazał rzęd jeszcze zdrowych zębów. Postąpił on prosto do swego przyjaciela, świetnego armatora i podał mu swą piękną rękę, godną jakiego prałata.