Strona:PL A Scholl Najnowsze tajemnice Paryża.djvu/130

Ta strona została przepisana.

usłużonym. Dalej zanieś rzeczy i słuchaj co ci polecę.
Wydobył kilka luidorów i wsunął w rękę poczciwca, który wziąwszy nogi za pas chciał drapnąć.
— Zaczekaj chwilę! zawołał Kodom. Każesz mi przygotować obiad stosowny jak najspieszniej; świeże powietrze dodało mi apetytu. Zapal dobrze w moim pokoju sypialnym, gdzie jeść będę. O godzinie ósmej jutro rano, przygotuj mi herbatę, — rozumiesz chińską herbatę, a nie wasz narodowy rumianek.
Odźwierny zrobił minę protestującą przeciw ubliżającej nazwie produktu belgijskiego, lecz Kodom zmarszczył czoło i szedł do swoich pokojów, popędzając przed sobą biedaka zgarbionego, pod ciężarem podróżnej walizy.
— Połóż to przy łóżku. Dobrze. Teraz odejdź i nie zapomnij moich rozkazów.
Psychologowie jednozgodnie utrzymują, że godziny poprzedzające spełnienie zbrodni, są istnemi torturami, sprowadzają niepokój sumienia dla tych dusz przewrotnych, które powzięły zamiar dokonania haniebnego czynu. Kodom miał chwile przejmujące go dreszczem, obawą i wyrzutami, dopóki jego umysł nie został zmateryalizowany, niejako przeistoczony w jedno nieodwołalne postanowienie. Lecz od momentu kiedy już stanowczo się zrezykował, odtąd żył spokojnie, patrząc śmiało na swoje niecne przedsięwzięcie, jak gdyby tu szło o jaki nadzwyczajny pomysł na giełdzie, dotąd przez nikogo nie użyty.
Jadł z najlepszym w świecie apetytem, wypróżnił butelkę Lunewilla, a przy deserze spotkał się śmiało z kielichem najlepszego Moëta. Pijąc kawę, pozwolił sobie nawet żartów nie bardzo budujących, przy czytaniu kuryera paryzkiego w Independance, który przepowiadał nie jednę katastrofę na giełdzie przy końcu miesiąca.
— Zdaje się że nigdy nie braknie łudzi siebie lub drugich rujnujących, mówił sam do siebie jak najobojętniej. Stara szkoła! Ci panowie żurnaliści muszą mieć wiele dowcipu w poufnej rozmowie; rozprawiają o mechanizmie giełdowym, jakby byli weń wtajemniczeni. Niech się rozczulają nad losem Lombardów, to ich rzecz, a nasza w téj chwili jest pójść spać. Sądzę że się z tego wywiążę tak dobrze jak siedzący w krześle na przedstawieniu tragedyi w Odeonie.
Rozebrał się z rozkoszą, umył ręce powoli, oszlifował paznokcie i pokropił się perfumami, jak wykwintna elegantka; zgoła zrobił się przyjemnym, nim sen miał skleić mu powieki. A jeżeli sumienie moralistów usiłowałoby stworzyć okolicznościowy monolog, to takowy musiałby być wypowiedziany na tle tremolando ostatniej opery Verdiego, gdyż powieki Kodoma zamknęły się zwolna, spokojnie, jak błogosławionych. Jeśli we śnie nie widział raju Swedenborga, to bezwątpienia zobaczył kopalnie Golkondy i królową Wandę z uśmiechem podającą mu dyament, po który potrzebował się tylko schylić, aby go podnieść.
O siódméj godzinie z rana, turkot powozu bardzo zwyczajny w téj części miasta i o tej porze, przerwał marzenia Kodoma unoszące go po tem błogiem Eldorado, właśnie w téj chwili, w której Wanda splatała dyadem z ogromnych i czystej wody szmaragdów, podobny do wianka jaki wiejskie dziewczęta splatają z polnych bławatków. Famulus hotelowy otworzył cichutko drzwi sypialni, wszedł na palcach i złożył na konsoli tacę z przyrządem do herbaty, oczekując pokornie rozkazów dziwnego władcy.
— Zostaw mnie samego, — rzekł bankier, odprawiając famulusa skinieniem, przyjdziesz za dwadzieścia minut, skoro wybiorę część moich bagaży.
— A więc pan nie opuszcza nas zupełnie?
— Czyż można po ośmiu dniach, rozstać się na zawsze z tak uroczym domkiem, w którym służy grzeczny odźwierny? Powinieneś czuwać w czasie mej nieobecności, gdyż mogę bez uprzedzenia wrócić do was, taki jest mój zwyczaj, rozumiesz?
— A młodzieniaszek, który z panem przyjechał?
— Młodzieniec przyjedzie kiedy mu się spodoba, lub kiedy go przywołam, my nigdy i nikogo nie prosiemy o pozwolenie.
Zostawszy sam, Kodom wypił spiesznie herbatę, zaprawioną kielichem araku. Następnie dopełni wszy przezorności higienicznej, ułożył starannie w szerokim portfeilu, wszystkie polisy towarzystw asekuracyjnych, według ich nominalnej wartości. Co się tyczyło sukien, takowe rzucał bez ładu do walizy wraz z wekslami, różnemi rewersami i pakami akcyj, nie mającemi już żadnej wartości, żeby je zaledwie mógł sprzedać na wagę jak makulaturę.
— Czy należy je spalić, lub zabrać z sobą? pytał sam siebie Robert Kodom. — Ba spalić, to zabierze dużo czasu. Zresztą trzeba przecież zabrać brudną bieliznę, a kto wie? jeżeli wiatr pomyślny zawieje, to może te szmaty papieru zdadzą się na co!
Zadzwonił; w tej chwili zjawił się famulus, pogromca Kodom w dwóch dniach zrobił służalcem wolnego obywatela Belgii. Pieniądze tworzą cuda z tej i z tamtej strony Skaldy, a nawet i dalej. Landara mogąca całą katedrę pomieścić, stała już u bramy, bankier wskoczył do niej z siłą młodzieńca, czego po nim niktby się nie spodziewał. Dziewiąta wybiła, lokomotywa świstała na stacyi kolei żelaznej, pod oszkloną galeryą.

XXXIV.
Płacząca wierzba w Salpêtriére.

Przestrzeń między Bruksellą i Paryżem, Kodom przebył bez wypadku. Prócz tego siedział sam w wagonie, to go nie naraziło na nudną rozmowę. O piątej godzinie pociąg stanął punktualnie na stacyi w Paryżu. Riazis już się tam znajdował. Pierwsze wyrazy jakie Robert Kodom wymówił, nim uścisnął podaną mu dłoń przez Riazisa, było zapytanie, objawiające bojaźń, niepewność, oraz wykrzyknik: — A Wanda?
Dostojnik nic nie odpowiedział, tylko w milczeniu potrząsł głową.
— Co się stało? ale mówże.... jest chora? niebezpiecznie.....
— Gorzej niż to.... musisz się przygotować na straszną wiadomość...
Kodom człowiek z granitu, zbladł okropnie. Riazis musiał wziąć go pod ręce, gdyż byłby upadł z omdlenia.
— Umarła? zapytał głosem konającym.
— Baronowa Remeney jest zamknięta w domu obłąkanych w Salpêtriére!
— Wanda obłąkana? ona? to okropnie: opowiedz mi o tem....