— Przebacz mój drogi Kodomie, ale patrzą, na nas. Miej odwagę przejść do mojego powozu. Wanda nie jest obłąkaną. Takie umysły zdolne do utworzenia niewzruszonych, matematycznych planów, nie podpadają zwichnięciu. Lecz ona jest zamknięta w Salpêtriére najformalniej, pod dozorem swego męża, który nie ma chęci przebaczenia jej tak łatwo.
— Nieszczęśliwa!
— Przebóg, trochę energii. Opowiem ci wszystko jakim sposobem zastawiono pułapkę na baronową, wtedy kiedy już siądziemy do powozu. Chodźmy ztąd...
Kodom wytężył swe siły, bo nogi wypowiedziały mu posłuszeństwo. Riazis skinieniem ręki przywołał swego furmana; obaj wziąwszy bankiera pod ręce, z trudem zaprowadzili do powozu tego człowieka, będącego typem niewzruszonej woli i zimnej krwi, tego który nazywał się Robertem Kodom i na którego ugrzecznieni sceptycy bulwarów, przed miesiącem z uwielbieniem spoglądali. Kiedy Riazis stara się pocieszyć i wzbudzić odwagę, w swym wspólniku Kodomie, który nie był w stanie zrozumieć ani nawet słyszeć wyrazów Dostojnika — my korzystając z czasu, pospieszmy powziąć wiadomość co się dzieje z Wandą.
Blizko dwa tygodnie upłynęło od czasu zamknięcia dumnej baronowej w domu obłąkanych. Ci co ją widzieli w salonach najwyższej arystokracyi, nie byliby poznali owej królowej, która pędziła życie elegantki, ćmiąc blaskiem swoim inne gwiazdy drugiej wielkości. Owa też pyszna baronowa nie chciała uchylić czoła i poddać się karności szpitalnej. Przez osiem dni uporczywie odmawiała wyjść ze swej celki. Wiedziano w biórze dyrektora zakładu, że to jest wielka dama, przeto strzeżono się użyć przeciw niej środków znaglających. Ile razy zapraszano ją aby użyła świeżego powietrza, zawsze tonem rozkazującym odsyłała dozorczynię szpitala, tak, iż nareszcie powzięto przekonanie o jej niezdrowych zmysłach, i że wszelkie środki fakultetu medycznego nie przywrócą baronowej rozumu.
Z miną dziką i groźną, siedziała ona po całych dniach nieporuszona, nie chciała przyjąć pożywienia, zwykle tam udzielanego, jedząc tylko chleb, przez co kilka dni okrutnie cierpiała. Ale też trudno jej było zrezykować się na połykanie amalgamatu złożonego z jarzyn i mięsa, który tak różny był od wykwintnych i kosztownych potraw jej patrycyuszowskiej kuchni. Musiała żyć jednakże, pewnego więc poranku pomyślała, że zabije ją brak świeżego powietrza, a nie chciała jeszcze umrzeć. Niekiedy zabłysł jej słaby promyk nadziei odzyskania wolności, nadziei, która jest pociechą dla słabych i wierzących, stanowi zaś potęgę uporu dla dusz przeklętych.
Wyszła więc na dziedziniec przeznaczony na przechadzkę. Grupy kobiet, zwykle starych, z obrzydliwemi obliczami, na których obłęd wypiętnował cechy zwierzęcej dzikości, owe postacie ze zwrokiem idiotów, cierpieniem złamane, stały skupione w oddzielne gromadki, między któremi hierarhia starszeństwa była zachowywana. Przewodnicząca jednej takiej grupie, zbliżyła się do nowo przybyłej pensyonarki i pozdrowiła ją ukłonem, na wzór dawnego menuetu, gdyż Wanda mimo zaniedbania i nieporządku w jej ubiorze, miała zawsze postawę wielkiej damy, a strój kosztowny przedstawiał więcej niż zbytek w jej toalecie. Stara megera pochwyciła w kościste palce mantylkę koronkową baronowej i zawołała:
— Prawdziwe angielskie koronki!
Na ten wykrzyknik powstał ruch nadzwyczajny. Wszystkie obłąkane zaczęły się cisnąć około księżnej wieszczek, która nosiła koronki angielskie. Każda chciała ich dotknąć, ztąd powstał taki natłok, że Wanda aby nie być uduszoną, musiała użyć łokci i pięści, a miała je dość silne, dla rozpędzenia cisnącego tłumu. Straszny okrzyk powitał tę groźną ze strony Wandy demonstracyą. Jedne udawały wrzask papugi, inne szczekały, te miauczały tak dobrze jak kot, jedna znów udawała pianie koguta narodowego, nareszcie inna grała niby na gitarze, wziąwszy kawałek deski spruchniałej. Kocia muzyka zdawała się nie mieć końca. W aryatki szły krok w krok za baronową, objawiając swój podziw na wszystkie tony, ale niemiłosiernie fałszywe. Gritarzystka nuciła:
Wiatr szumiał, wiatr dmuchał,
Co przysięgi wysłuchał,
Liść z przysięgą uleciały,
Bo w jesień wiatry zdmuchały...
Przysięgę i z żółkły liść!....
Na szczęście dla muzykalnych uszów baronowej, dźwięk dzwonu nakazał milczenie tym rozstrojonym wrzaskom. Obecność czterech dozorców, dostateczną była do przywrócenia porządku i karności między niesfornemi pensyonarkami. Dalej, naprzód, zawołał jeden ze stróżów i oto część udała się do roboty, bo niektóre mogły pracować; reszta najzuchwalszych, poszła spokojnie do swoich celek.
Niektóre uprzywilejowane i przez swoje rodziny nieopuszczone, i te których obłęd nie okazywał żadnych złośliwych symptomatów dla ogólnego bezpieczeństwa, miały dozwolone przechadzać się dopóty, dopóki same zechciały. Dozorcy widząc jednę kobietę na dziedzińcu spacerującą, która długi czas opierała się namowom użycia świeżego powietrza, zachęcili ją aby korzystała z dobroczynnych promieni słońca, zaleciwszy najmocniej spokojne zachowanie. Tym sposobem zostało cztery obłąkane na podwórzu.
Jednej z nich najbliższej Wandy, błyszczał w oku ciemnem promień radości, na widok zamykających się drzwi, za burzliwemi towarzyszkami. Uklękła ona przed ławką z pobożnością jaką tylko można widzieć przed ołtarzem. Na prawo położyła stare szmaty, obejmujące zardzewiałe gwoździe, na lewo tasiemki zawiązawszy na końcu każdej węzełek, aby je mocniejszemi uczynić. Po dopełnieniu tego, policzyła gwoździe i końce tasiemek, okazując radość przez klaskanie rękami.
Wanda usiadła o kilka kroków na żelaznej ławce. Śledziła ona oczami poruszenia biednej obłąkanej, ukryta ile możności za pień dużego drzewa. Po długiej przerwie w zachwyceniu, staruszka powstała. Była to kobieta 60 lat mająca. Można było odgadnąć że kiedyś cieszyła się niezwykłą urodą. Jej zatrudnienie, albo raczej nabożeństwo polegało na tem, ażeby wspiąć się na palcach nóg, dla pochwycenia najbliższych gałęzi starej lipy, którą zdawała się czcić z wiarą fetysza. Kiedy jaka gałązka z jej rąk się wymknęła, wtedy mówiła ona ze słodyczą matki: