mność, trochę przynieść ulgi, naprzykład cobyście powiedzieli o złoconym naki?
— Nasz krajowy placek!... czy masz go? Domyślam się z waszych oczów że go mieć musicie....
— Mam go...
— Och przez litość dajcie prędko.
Dozorca wyjął oględnie z kieszeni pakecik starannie owinięty i oddał go Wandzie. Potem kładąc palec na usta w chwili odejścia, rzekł:
— Milczenie nadewszystko.
Po odejściu dozorcy nastąpiła druga tego dnia przechadzka obłąkanych, które gwarno wyleciały na dziedziniec. Wanda zaledwie miała czas schować swój pakiet pod szal kaszmirowy. Znowu otoczyły piękną damę burzliwsze waryatki ze strasznym krzykiem, mogącym przerazić uszy nawet mniej delikatne, niż baronowej. Pierwsza myśl jej była, rozpędzić pięściami ten zastęp szalonych, lecz dwóch lekarzy miejscowych przechodziło się opodal, czuwając nad porządkiem, gotowych zawsze uspokoić wybuch zbyt elektryczny. Wanda lękała się więc zdradzić.
— Nie należy zapominać o mojej roli, — pomyślała z szybkiem postanowieniem jakie było właściwe jej charakterowi. — Jeżeli nie będę ciągle udawać obłąkaną, to mój mąż czuwa, a trybunały czekają.
Teraz nasunęła się jej pamięci okropna scena, którą widziała w sądzie przysięgłych. Była tam sadzona również jak ona młoda kobieta, ale mniej winna, bo nie umiała ani czytać ani pisać, a jej uwodziciel, zrobiwszy ją matką, kazał jej rzucić dziecię na pożarcie trzodzie i nieszczęśliwa wykonała ten barbarzyński rozkaz. Nieugięta baronowa drżała na wspomnienie tego dramatycznego ustępu. Widziała jeszcze wielki krucyfiks na tle czarnego aksamitu, oburzone twarze obywateli sąd składających. Słyszała strachem przejmujące oskarżenie jeneralnego prokuratora. Ona, nikczemna okrutnica, drżała z bojaźni i czuła jak na to zeznanie krew się w jej żyłach ścinała.
Wanda rozpędzała otaczający ją tłum, odpowiadając na pytania bydlęcym śmiechem, który zdawał się być naturalnym. Tłum ustępowały czując, że trzeba ulegać magnetyzmowi tej silnej woli powstrzymującej się wszakże z całej mocy, aby ukryć swój stań umysłu. Zmierzała ona ku bramie wchodowej, szalone ścigały ją z krzykiem i naigrawaniem.
— Jeszcze dwa dni tak przeżyć, a stanę się drapieżną, jak te dzikie stworzenia, — mówiła z goryczą arystokratyczna baronowa Remeney.
Przyszedłszy cło drzwi, pchnęła je z całej siły; a skoro zaniknęła je za sobą, zaczęła uciekać do swego pokoju, ściskając drzącemi rękami skronie z obawy ażeby nie pękły, tak, gorączkowe wstrząśnienie, pędziło krew do głowy. Skoro już stanęła w swej celce, wtedy zawołała, upadając na kolana:
— Nakoniec, Bóg mnie ocalił!...
Ona myślała o Bogu, ta dusza ze skały! a ta myśl zawsze uspakajająca ogrzała choć na chwilę serce jej lodowate. Powstała i ze zwinnością hieny rzuciwszy się na szpitalne łóżko, zaczęła mimowolnie rozmyślać o minionych dniach swej przeszłości. Bez przyzwania, stawało przed okiem jej duszy, widmo w postaci nieubłaganego mściciela.
Widziała ona szereg obrazów przedstawiających dnie rozkosznych upojeń i noce swych tryumfów. Na jednym z tłumnych wieczorów, nuncyusz papieski prawił jej grzeczności z włoską galanteryą, na innym bogaty magnat jej ziomek, wznowił przepych Raleigh’a wyświadczony niegdyś dla królowej Elżbiety, rzucając swoje drogocenne futuro pod nogi Wandy i podając rękę przy wysiadaniu z powozu na bal w pruskiej ambasadzie. Wszystkie przepychy, wszystkie miłostki, wszystkie spełnione dla niej heroizmy stanęły szeregiem przed oczami Wandy a teraz?.... teraz pozostały tylko wstyd i wzgarda, — albo infamia i straszny wyrok sądu przysięgłych — do wyboru.
Chwilowo stan obłąkania zdawał się dla niej jedyną obroną, jedyną ucieczką przeciw rzeczywistości. Wpadłszy w głębokie zadumanie, śród tylu ponurych myśli gwałtem na umysł Wandy napadających, bezwiednie złożyła ręce na krzyż, z tą jakby dziecinną pamiątką, która jej pozostała z owych dni niewinnych, wychowania przez matkę chrześcijankę; lecz zaledwie jej skrzyżowane ręce dotknęły się piersi, natychmiast uczuła odebrane od dozorcy naki.
Ach! zawołała zrywając się z łóżka; — byłam obłąkana, oszalałam na prawdę, bo zapomniałam o naki.
Wyjmując z obwinięcia placuszek, Wanda przypomniała sobie swoje lata dziecinne, ojca i matkę, potem sielskie rozkoszne przechadzki nad brzegiem wielkiej rzeki. Był tam także młody kuzyn, umiejący jak nikt wspinać się na skały i zastawiać papierowe samołówki na polne koniki; Wanda przywodząc po kolei cudne z dzieciństwa obrazki, usiłowała śmiać się serdecznie jak się wówczas śmiała, lecz śmiech albo konał na ustach, albo w tej godzinie jakże brzmiał fałszywie!....
Przechodząc od wspomnień do wspomnień, z kolei mimowolnie przyszła jej na myśl, śmierć okrutnie zamordowanego dziecka! Mimo usiłowania ażeby tę myśl odżegnać od siebie, wyrugować ze swej pamięci, przecież ponura scena tkwiła w jej oczach we wszystkich szczegółach. Słyszała uderzenie młota w ścianę, liczyła cegły użyte do zamurowania trupa, potem nastąpiło milczenie, wszystko się skończyło. Mularz wypił podane mu wino i poszedł.
Ale nie! nie wszystko się skończyło, bo bezustannie ta scena się powtarzała, od pierwszego do ostatniego obrazu; napróżno chowała głowę w swe ręce, zakrywała oczy, widmo natrętnie stało przed wzrokiem jej duszy.
— Zmusili mnie do tego, — jęczała Wanda, ale nieubłagana loika odpowiadała:
— Nie! nie zmusili cię. Biedna dziewczyna stawiona przed sądem przysięgłych, która rzuciła swe dziecię na pożarcie trzody, nie odebrała ani wychowania macierzystego, ani była oświecona nauką religii, ani miała surowych przykładów przechowujących się w szlacheckich zamkach Węgier. Ona była podrzutkiem bez rodziców, wieśniaczką; nie znała innej miłości, tylko brutalskie pocałunki wolarza. Spadkobierczyni dwudziestu pokoleń uczciwych, nie miała wymówki społecznej