Strona:PL A Scholl Najnowsze tajemnice Paryża.djvu/137

Ta strona została przepisana.

jakie może zdruzgotać bankiera, jest bankructwo, wychudłe widmo, o którem Dante zapomniał w swojem Piekle. Jesteś pan w przededniu zrealizowania wszystkich swoich rozległych zamiarów, a więc nie grozi mu żadne straszydło.
— Maryanno! istnieją inne strachy daleko okropniejsze, — odpowiedział starzec, potrząsając rozpaczliwie głową.
Maryanna zadumana, przybrała minę poważną.
— Słucham pana, przez 15 dni jeszcze należnego mu posłuszeństwa, jestem na jego usługi; rozkazuj, — umowa zawsze jest niewzruszoną.
Kodom tak przemówił do młodej kobiety:
— Dałaś mi dowody twojego rozumu i męzkiej odwagi. Lecz w okolicznościach które nas zbliżyły do siebie, chodziło tylko po prostu o interes pieniężny, dziś idzie o moje życie, więcej jak o moje, bo o jej!....
Maryanna nic nie rozumiejąc, bynajmniej swego podziwienia nie ukrywała.
— Pojmuję twoje zadziwienie, — ciągnął dalej Kodom, — gdyż nigdy nie przypuszczałaś, ażeby człowiek zajmujący się bieżącemi rachunkami na giełdzie i manewrami akcyjnemi, mógł mieć inną namiętność, któraby była wyższą nad żądzę pieniężną, któraby stanowiła jego energją, górowała nad jego życiem. Znajomości cyfr mózg nasz wysuszających, tej nam nie zaprzeczają, dozwalając się niemi zajmować, ale nie wolno nam mieć czującego serca w piersiach, nie wolno nam kochać z zapałem. A więc Maryanno de Fer patrz mi w oczy, dobiegam sześćdziesiątki i o ile mi pozostało odwagi oraz siły, poświęcam je dla jednej kobiety, nic będąc nawet pewnym, czy mi odpłaci odrobiną współczucia za moje ubóstwienie do szaleństwa dochodzące i w tej niepewności pójdę aż do końca, aż do ostatniego tchnienia pójdę! Może się zgubię, lecz ją chcę ocalić!
Przestał mówić: dech ustał mu w piersiach, tylko było słychać żęzenie w gardle.
— Unikajmy wzruszeń, — rzekł zimno Riazis, który dotychczas siedział milczący. Wzruszenia czas marnotrawią, a tu czyny nas wzywają.
Potem z żywością świadczącą o ważności sprawy, gdyż machometanin bardzo skąpy był w słowach, obróciwszy się do Maryanny, rzekł:
— Moja piękna damo, oto jest treść romansu.

XXXIX.
W szpitalu Salpêtriére.

— Obecny tu nasz przyjaciel Robert Kodom, — mówił dalej Riazis, uczuł nieuleczoną słabość serca, dla jednej piękności, jakiej od lat 20-tu niewidziano salonach europejskiej arystokracyi. Dama o której mowa miała nieszczęście (zależy to od zapatrywania się moralistów) albo popełniła błąd, odając się w posiadanie męża, który przez jakieś wybiegi nam niewiadome, zdołał zamknąć swoją żonę jako waryatkę w zakładzie obłąkanych. Zakład Salpêtriére, nie należy do tych domów, w którychby rozłączeni kochankowie smakowali, chociaż on mężom bardzo się podoba. Szukamy więc rozwiązania awantury. Nadto podejrzywam, że twoja przenikliwość, oznajomienie się z dobremi książkami, naprowadziły cię na właściwy trop i że już pojęłaś, iż nam tu idzie o wyswobodzenie z tej szkaradnej pułapki damy naszych myśli. Sposoby są wskazane we wszystkich podręcznikach na bulwarach; jedyny i najlepszy jest ucieczka. To zrozumiawszy teraz ci powiem, że potrzebujemy małej smukłej osóbki, zmyślnej a razem silnej jak ty jesteś, ażeby dotrzeć do więzienia, dla podtrzymania odwagi i nadziei biednej uwięzionej. Co więcej, ponieważ ona nie umie gimnastyki, przeto w czasie ucieczki wypada jej podać rękę.
— Lecz trzeba jakiegoś pozoru ażeby tam się dostać, — rzekła Maryanna, słuchając z żywem zajęciem, bo dla niej każde niebezpieczne przedsięwzięcie miało niezmierny powab.
— Pozór trzeba wynaleść, odpowiedział lodowato Riazis. Ułożemy plan po widzeniu się z dozorcą tego zakładu w części już przekupionego, Dla tego przygotuj się piękna damo do wyjścia z nami. Ubiór skromny jest konieczny, nic coby zwracało uwagę, zostawmy więc falbany w garderobie.
Maryanna ukłoniła się tym panom i wyszła do swej szatni. Przemiana pięknej profanki szybko nastąpiła. Wróciła nie do poznania, z uszanowaniem à la vierge włosami i w ciemnej wełnianej sukience:
— Naprzód panowie rycerze damscy! zawołała tonem gryzetki na bal wychodzącej.
Robert Kodom ścisnął jej rękę ukradkiem, a w uścisku tym znać było serdeczną podziękę. Nasi trzej wspólnicy wsiedli do niepozornego fiakra, a Riazis rozkazał woźnicy jechać do zakładu Salpêtriére, dokąd dobrym kłusem pospieszono. Kiedy wysiadano na bulwark, Kodom patrzał ze wściekłością na mury ponure, za któremi rozpaczała jego dumna bogini. Rzeczywiście zewnętrzna powierzchowność budynku nie była pocieszającą.
Salpêtriére najobszerniejszy szpital w Paryżu, ponieważ obejmuje trzydzieści hektarów powierzchni i może pomieścić aż cztery tysiące pensyonarek, zachował charakter imponujący i zimny z epoki swego założenia, mimo rozmaitych przeróbek, których budownictwo dzisiejsze bynajmniej nie szczędziło. Bankięr boleśnie wstępował na swoją Kalwaryą; dla tego kazał zatrzymać się woźnicy z wielkiem zadowoleniem jego szkapy i następnie z swojem towarzystwem poszedł piechotą aż do rogu ulicy des Deux Moulins, zkąd tylko kilkanaście było kroków do szpitala.
W tem miejscu Riazis naznaczył schadzkę dozorcy zakładu. Była to garkuchnia ulubiona przez oficjalistów szpitalnych, którzy obrali ją dla tego, że znajdowała się oddalona, od oka urzędników, czuwających zawsze nad niższą służbą. Robotnicy używani do reparacyi w Salpêtriére, także tam uczęszczali. Dostojnik szepnął kilka wyrazów gospodarzowi, a ten dał znak potwierdzający i rzekł:
— Za minutę służę państwu. Wasz protegowany zamówił gabinet Nr. 8 i tam was oczekuje. Zaprowadzę tam panów.
Piękną miał minę człowiek, kiedy szumnie wymienił: gabinet Nr. 8. Po sprawiedliwem rozdzieleniu kwarty wina dla sześciu robotników na to oczekujących, oddał się pod rozkazy nowo przybyłych.
— Raczcie panowie i pani pójść za mną, oraz powiedzcie czem mam służyć.
— Biszof z szampana, — powiedziała stanowczo