wał się podwajać, a stal giętka i ostra W jego ręku, wystarczyła mu za najlepszy pancerz. Nareszcie Trelauney zdecydował się na krok stanowczy, bo zrobiwszy półobrotu i odsłaniając niby piersi, dał pole przeciwnikowi do natarcia, który też poskoczył z wyciągniętym na sztych orężem. Wtedy lord z całej siły uderzeniem, wyrzucił mu pałasz z ręki o kilka kroków i mocno ciął muzułmanina w ramię i piersi.
Natychmiast przybiegli sekundanci, ujrzawszy krew obficie płynącą. Rany Riazisa zdawały się że nie być ani głębokie ani śmiertelne. Jeden świadków zbliżył się do Trelauney’a i rzekł doń cichu:
— Milordzie, zapewne nie chciałeś go zabić!
— Och! szepnął Trelauney, — ten człowiek i tak już jest trupem.
Każdy z walczących wsiadł do swego powozu w towarzystwie swego sekundanta. Doktór opatrzywszy rany muzułmanina, uznał za obowiązek odprowadzić go do mieszkania. Wieczorne gazety, wymieniwszy tylko początkowe litery nazwisk, opowiedziały szczegóły odbytego z rana pojedynku. Robert Kodom dowiedział się o tym wypadku dopiero w Antwerpii.
Kiedy udało się mu ułatwić ucieczkę baronowej Remeney, natychmiast pospieszył do Antwerpii w towarzystwie Wandy i Maryanny. Stanęli w hotelu Europejskim o dziewiątej wieczorem. Wanda była ciągle posępną.
— Co ci jest? pytał się jej Robert.
— Mam smutne przeczucia.
— Dajże pokój! — zawołał bankier, — wygraliśmy partyę....
— Jestem znękana, — odparła Wanda z westchnieniem. — Marzę niekiedy uciec z dala od kontynentu, w głąb dziewiczej Ameryki, skryć się w jakiej tęsknej pustyni.
W tym momencie dało się słyszeć wycie na podwórzu hotelu.
— Co za myśl tobą powodowała, ażeby za brać tego psa, — rzekła Wanda z urazą.
Robert uśmiechnął się i rzekł:
— Bomarsund jest moim najlepszym przyjacielem. Jeżeli jest zażartym, to tak go przyzwyczajono i nie można tego brać mu za występek, Bomarsund sam obstoi za pięciu ludzi odważnych, kiedyby szło o obronę jego pana.
Jak on wyje przeraźliwie?
— Podróż koleją do której nie jest przyzwyczajony, taki skutek wywarła. Zapukano do drzwi, poczem służący wszedł i położył nakrycie na trzy osoby. Wkrótce przyniesiono kolacyę.
— Słuchaj droga, — rzekł Kodom zjadłszy z półkopy ostryg, — jeżeli spełniemy zamiar osiedlenia się w Ameryce, Bomarsund będzie wybornym stróżem, będziem go żywić dziećmi dzikich Indyan!....
Bankier zaśmiał się śmiechem nienaturalnym. Potem wstał i chodził po pokoju często pocierając ręką po czole.
— Cóż to? mówił do siebie, — cóż mnie się także stało? szczególne osłabienie mnie napadło, nigdy tego nie doświadczałem.
I uczuł dreszcz w całem ciele straszny dreszcz, bo śmiertelny!
...... W tym samym czasie, zaszła scena niezwyczajna w porcie Antwerpii, obok debarkaderu parowca, który przewoził z jednego brzegu na drugi pasażerów przybywających drogą żelazną z Gandawy. Wiele osób czarno ubranych szło wybrzeżem i udało się na pokład trzech masztowca hrabia Flandryi. Kontroler klasyfikując ładunek na tym okręcie, odłożył na bok skrzynie należące do Roberta Kodom. Skrzynie te zdawały się mu zbyt lekkie, uprzedził więc o tem kapitana okrętu. Kapitan odniósł się ze swoją wątpliwością do komisarza portowego, ten przyzwał sąd, poczem otworzono jedną skrzynię. Znalezio- niej kulę laną otoczoną wieńcem kapslów. Wezwany oficer z arsenału portowego, po dokonanym rozbiorze, znalazł wszystkie kule napełnione piorunującym merkuryuszem.
Po wyprowadzonem śledztwie, okazało się: że składający ładunek, zabezpieczywszy go w towarzystwach za wartość, której towary ani w dziesiątej części nie miały, dla pokrycia tego oszustwa, chciał w powietrze wysadzić okręt z całą osadą i pasażerami do Indyi płynącymi. Zbrodnia zamierzona, była tym straszniejszą, ze nietylko zginęliby podróżni, osada okrętu, ale nadto z powodu pożaru wszczętego w czasie wybuchu, wszystkie okręta stojące spalone i sam port byłby na zniszczenie narażony. Publiczność pamięta długo takie nieszczęścia, więc też na sprawcę ich straszna kara została prawem przewidziana.
Nazajutrz bardzo rano, Robert Kodom był w hotelu Europejskim przyaresztowany. Zuchwały zbrodniarz, ani na chwilę nie zadrżał.
Niebezpieczeństwo położenia w jakiem się Kodom znalazł, przywróciło mu całą przytomność umysłu. Zadziwił się, protestował ale bez stawienia oporu. Nim oddał się w ręce ajentów policyi, pierwej szepnął Wandzie do ucha.
— Uprzedź Riazisa....
Potem obróciwszy się, rzekł: — jestem gotów iść z panami.
Wanda wróciła zgnębiona do swego pokoju. Są takie wypadki w życiu, gdzie się przeczuwa, iż nie ma środków ratunku, że się wszystko skończyło. Taka chwila dla niej nadeszła. Zrozumiała że już więcej nie ujrzy Roberta. Cóż więc poczcie, co się z nią stanie? Jakim sposobem uniknąć kary, którą jej Węgier zgotował? Schwyciła pióro i napisała do Riazisa: „Przybywaj, albo wszyscy jesteśmy zgubieni”.
Zamilczała ona o aresztowaniu bankiera, aby nie przestraszać muzułmanina, jedynego człowieka, na którego mogła liczyć i mieć nadzieję ratunku, nie wiedząc że ów naczelnik bandy, był pozbawiony władzy, a straszne stowarzyszenie stało na wulkanie, w którego zgliszczach zagrzebać się miało. Maryanna weszła po cichu do pokoju.
Zadrżała Wanda i zatrzymała łzawy wzrok na tej, co pomagała jej do ucieczki z zakładu obłąkanych. Maryanna ujęła rękę Wandy i rzekła:
— Mogęż być w czem użyteczną jeszcze dla pani?
— Dziękuję, — odpowiedziała: — wszystko się skończyło, nasze słońce już zaszło, noc się rozpoczęła. Przeczuwam że Robert jest zgubiony. Ten człowiek który przez 20 lat trzymał w sza-