Strona:PL A Scholl Najnowsze tajemnice Paryża.djvu/17

Ta strona została przepisana.

wyzywającą. — i odebrawszy kapelusz z rąk Jana, oddala go służącemu.
Teraz — mówiła znowu pociągając go na dywan, w którym zdawało się iż utonie — powiedz mi czy kiedy kochałeś?
Zapytanie to sprawiło bolesne uczucie w sercu Jana. Jego oczy zamknęły się, on sam zmartwiał jak pojedynkujący się, który odebrał śmiertelny cios w sam środek piersi. Jednak uczucie nieprzyjemne prędko minęło.
— Nigdy pani, — odpowiedział Jan zimno.
Maryanna przybliżyła swoje krzesło i położywszy łokcie na kolanach, obiema rękami objęła swą głowę, a w oczach jej błyszczał ogień miłosnego wyzwania.
— Bądź szczerym — rzekła. — Czy wiesz że jesteś wcale pięknym chłopcem i posiadasz wszystkie warunki podobania się.
Maryanna oczy utkwiła w źrenicach Jana, który w tej chwili mocno był zakłopotany. Śnieżne ramiona dobrego stworzenia okazały się w całym blasku, a jej obnażone ręce, cudnie wymodelowane, zwiększały jeszcze pozę, jaką teraz przybrała kusicielka Jana.
— Czy prędko przyjedzie pan hrabia? odezwał się leśniczy.
Maryanna gniewnym giestem objawiła nieukontentowanie.
Otworzyły się podwoje, a służący zawołał:
— Pani Venucci!
— Pani Van-Hoet!
— Panna Praise!
— Przybywajcie moje piękne! mówiła Maryanna, jesteście zawsze kokietkami, nawet w późnem przybyciu w odwiedziny.
— Zatrzymał mnie książę, odezwała się Venucci.
— Moja modniarka nie mogła wydążyć, rzekła z kolei panna Praise; przymierzałam prześliczne ubrania.
Służący znowu zawołał we drzwiach.
— Jego wysokość Riazis-Bey! Książę Trebizondy!
Damy okryły grzecznościami nowo przybyłych, najwięcej zaś łaskawemi okazały się dla Jego Wysokości, który był literalnie zasuty dyamentami.

VII.
Wino, gra i piękności.

Było to ciekawe stworzenie, z cerą bronzowąi czołem w tył pochylonem, noszące z powagą nos papuzi nad wąsami tak gęstemi i twardemi, że możnaby mniemać, iż sobie do warg przylepił ogon koński. — Ogromny dyament błyszczał mu u krawata, sześć mniejszych dyamentów służyły za guziki do kamizelki, a jego czarne i obrośnięte palce, przeładowane były drogiemi kamieniami różnych kolorów. — Trzeba też wtedy było widzieć ogniste spojrzenia owych dam! — Obrzydła ta małpa, nie mogła się opędzić ich przy mileniom. — Maryanna usiadła do fortepianu i zagrała walca il Baccio.
— Pani, obiad gotowy — rzekł służący.
— Bez wątpienia — odezwała się Maryanna do barona Maucourt, widzę że hrabia Nawarran dopiero na wieczór do nas przybędzie.
— Uprzedził mnie, abyśmy z obiadem na niego nie czekali, odpowiedział były porucznik marynarki.
— Do stołu krzyknęła panna Praise.
— Do stołu!
Maryanna zbliżywszy się do Jana Deslions i biorąc go za rękę, rzekła z miną trochę zadąsaną:
— Pan będziesz obiadował z nami!
Jan wybełkotał kilka niezrozumiałych wyrazów.
— Żadnych ceremonii! dodał baron. — Mamy jedno nakrycie zbywające, a ponieważ odbyłeś z nami przejażdżkę po lasku Bulońskiem, przeto godnym jesteś zjeść razem obiad u stołu Maryanny!
Całe towarzystwo przeszło do sali jadalnej. Jan jeszcze lepiej ściskał swój skórzany worek-. — Został on umieszczony między Maryanną i Venucci, blondynką i brunetką, Jan był głodny, jadł więc z całym apetytem. — Nie pojmował on, dla czego przed każdym gościem postawiono pięć kieliszków, rozmaitość win bynajmniej nie objaśniła mu tej zagadki, gdyż znajdował że wina nic nie straciłyby na swej dobroci, gdyby je pito skłankami. Lokaje byli dlań bardzo usłużni. — Skoro wypił przez grzeczność jeden kieliszek, natychmiast go napełniali. Jan musiał nareszcie zauważyć że Venucci, była bardzo piękną osobą, oraz że Maryanna miała zupełną słuszność ubierania się w suknie, które jej ramiona i gors bynajmniej nie osłaniały. — Po obiedzie wszyscy przeszli do gabinetu gdzie podano cygara, czarną kawę i likiery. — Baron przysłużył się Janowi cygarem ciemnemi czworograniastem, jakiego jeszcze nigdy nie probował; popiół miało bielutki, a zapach rozkoszny.
— Gdybyśmy zrobili partyą gry — odezwał się Riazis-Bey.
— Miałem wam to sam powiedzieć, odrzekł baron.
Lokaje wkrótce ustawili stoliki i przygotowali karty. Riazis-Bey stasował grę. Maryanna zapytała Jana: czy kiedy probował szczęścia w karty?
— Kiedy byłem na okręcie — odrzekł, — graliśmy często w pikietę.
— Nie grałeś nigdy w lancknechta?
— Nigdy.
— A więc cię nauczę.
I w dwóch pociągach pokazała mu grę.
— Jan coraz bardziej ściskał swój pas z pieniędzmi.
— Dzień dzisiejszy nie byłby zupełnym — zawołał baron, — gdybyś go nie zakończył lancknechtem.
— Jestem pewny że wygrasz!
— Nie mam pieniędzy, odrzekł leśniczy.
— Wiele masz przy sobie?
— Mam dziewięć franków i 20 centimów.... ale potrzebuję 3 franki na zapłacenie biletu na kolej żelazną.
— A więc biję twoje pięć franków. — Baron położył kilka kart....
— Wygrałeś! dziesięć franków to czyni 20. — Ho, ho masz pan szczęśliwą rękę.
Jan trafił trzynaście razy. To uczyniło wygranej 20,480 franków.
— Biorę bank — zawołał Riazis-Bey.
I zmięszał talią, wydobywszy pierwej 50,000 franków w biletach bankowych.
Jan przegrał wszystko co wygrał.
— Pan hrabia jak widzę nie przybędzie, muszę więc pośpieszyć, abym się nie spóźnił na pociąg.
— Jeszcze jedną partyę — zawołał baron!
— Nie mam więcej pieniędzy — zabrałeś mi pan moje 5 franków.
— A to? rzekł baron, sztuknąwszy lekko w worek skórzany z pieniędzmi.