ka tygodni; tylko króliki opierały się najdłużéj wpływowi podziemia, miano też królikarnią, w téj improwizowanej siedzibie.
Hr. Nawarran wydobył zwit papierów i zapytał się:
— Kto chce być szklarzem?
Jeden z gromady wystąpił.
— Byłem niegdyś szklarzem, rzekł pokornie.
— Odkąd się tu znajdujesz?
— Od dwóch lat panie.
— Oto masz Papiery: będziesz się nazywał Piotr Labruni. Jutro dostaniesz narzędzia i szyby w domu przy ulicy Fessard.
Człowiek ten pochwycił papiéry z gorączkową radoscią.
— Rzeźnik? zapytał hrabia.
Drugi towarzysz wystąpił i odebrał podobnież fałszywą metrykę oraz paszport. Tym sposobem hr. Nawarran wypuścił na wolność, oraz dał zajęcie siedmiu lub ośmiu z tych nędzarzy. Suryper zapisywał właściwe wszystkich nazwiska. Wracając do życia i na światło dzienne, pozostawali jednak pod panowaniem swego władcy.
Jedna biedna, chuda i blada kobiéta, z dziecięciem na ręku drzącem, zgorączkowanem, zbliżyła się do hr. Nawarran.
— Miéj litość nad nami, wyjękła, moje dziecię umiera, już od pięciu lat tu jesteśmy...
— Gdzie twój mąż?
— Oto tam leży — maligna dręczy go od dwóch dni....
— Czem się zatrudniał?
— Był palaczem na parowcu.
— Za co został skazany?
— Na dziesięć lat, za pchnięcie nożem w śród bójki między majtkami.
Hrabia obrócił się do bandy i rzekł:
— Wynieście go na świat, policya go znajdzie i odda do szpitala. Upomnę się w swoim czasie o niego, potrzebuję palacza.
— A ja! zawołała kobiéta.
— Ty możesz wyjść za dnia z twém dziecięciem. Otrzymasz odzienie w domu przy ulicy Fessard, będziesz miała mieszkanie i pożywienie, dopóki twój mąż nie wyzdrowieje.
Kobiéta okryła pocałunkami nieszczęśliwą drobną istotę, która tuliła się do jéj łona i przystąpiła do męża.
— Słuchaj, rzekła doń, jutro, jutro dzień zobaczemy!
Człowiek leżący na garści barłogu, westchnął głęboko, nie mogąc się poruszyć o własnych siłach.
— Jutro, jutro, — powtarzała biedaczka z uniesieniem.
Hrabia i Suryper wrócili tą samą drogą jaką przyszli. Drzwi miasteczka zamknięto za niemi, towarzysze założyli je kamieniami, piaskiem i ziemią. W kilka minut potém jednokonny fiakier wyjechał z podwórza gdzie go zostawiono. Hrabia zajął miejsce wewnątrz, a Suryper na koźle. Ani jeden ani drugi nie dostrzegli człowieka ukrytego w kącie, który uchwyciwszy się resorów, biegł równo z powozem na ulicę Ś-go Ludwika.
Kiedy te dziwne zdarzenia zaszły za kulisami gwarnego Paryża, innego rodzaju dramat przygotowywał się w domku na brzegach Lafontainu. Stara Magdalena widziała jak coraz więcej zachmurzało się oblicze Jana Deslions. Roztargniony, zajęty, zaledwie odpowiadał na czynione mu pytania. A Ludwika znowu stawała się coraz bledszą, coraz smutniejszą. — Jéj lica niedawno tak świeże zapadły, a w wielkich czarnych oczach błyszczał jakiś blask chorobliwy. Zdawało się że jakieś nieznane cierpienie zwichnęło jej życie, wstrząsnęło zwykłą pogodę jéj duszy. Biedna Ludwika! objaw niespodziewanym, akt rozpaczliwy, miał wkrótce odkryć tajemnicę dotąd ukrywaną.
Co się dotyczy Jana, to dosyć było iść w trop za nim, błąkać się z nim razem po lesie, aby poznać jego namiętne uczucie, bez możności ugaszenia palącego jego piersi ognia. Jan leśniczy, Jan wieśniak, pokochał z całą siłą swéj młodzieńczéj i żywéj natury piękną szlachciankę, pannę Charmeney.
Margrabia Charmeney, mieszkał między Montes i Houdan, w najznaczniejszéj majętności w tych stronach. Markiz był mieszkańcem wsi w całém znaczeniu tego wyrazu: pijąc dobrze, przeceniał niezmiernie swój szlachecki klejnot. Zajęty tylko swą psiarnią, w swych rzadkich korespondencyach używał ortografii, któraby zawstydziła samego Richelieu, owego akademika piszącego Hakademia. Nikt nie pamiętał, aby w zamku widziano margrabiego z książką lub gazetą w ręku. Wiejskie siedziby we Francyi posiadają jeszcze pewną liczbę postaci podobnych margrabiemu, owych wyrodnych potomków świetnych niegdyś rodzin. Szlachectwo tak im przystoi, jak buldogowi skrzydła.
Margrabina złączona węzły małżeńskiemi z bałwanem utytułowanym z powodu stosunków rodzinnych, nie mogła zgodzić się na sposób życia jaki jéj narzucano. Biédna kobiéta, któréj poczucie zostało zdeptane, umarła w 25 roku swego wieku, zabita wstrętem i samotnością pożycia z tym nieznośnym człowiekiem. Umiérając płakała nad swém dziécięciem, które dopiero świat ujrzało.
W takich to warunkach Blanka Charmeney dościgła lat 17 życia, nie widząc nikogo więcéj w zamku prócz szlachty z okolicy, ojcu podobnéj. Gdy miała lat 7 margrabia odesłał ją do klasztoru w Oiseaux, a przed kilku miesiącami skończywszy edukacyą, Blanka wróciła w ojcowskie progi.
Była to piękna, wysmukła i pełna wdzięku panna. Jéj blond włosy, których grzebień nie mógł ujarzmić, opromieniały czoło w tył spadając i stanowiły kontur dla profilu twarzy, który swą czystością rysów przypominał dawny szczep staréj Francyi. Postać dziewicy podobna była do portretów księżny d’Estampes albo Chateauroux, znajdujących się w galeryi wersalskiéj. Z powodu swych wygórowanych przesądów i dumy szlacheckiéj, Blanka nie miała przyjaciół.
Podobnie jak Jan, pędziła po lasach, sama, dumna, marząca.
Każdego poranku o 7 godzinie Blanka Charmeney wyjeżdżała konno i przebiegała lasy, jak owe księżniczki z dawnych powiastek. Kiedy Jan pierwszy raz ją ujrzał, pędziła ona galopem, z rozwianemi puklami, które wymykały się z pod czapeczki futrzanéj, bażancim piórem zdobnéj. Na widok dzie-