Strona:PL A Scholl Najnowsze tajemnice Paryża.djvu/21

Ta strona została przepisana.

wicy Jan został olśniony. Ileż to razy w snach widział z niebieskiego aksamitu ubiór amazonki i wiotką postać panny Charmeney. Czatował każdego poranku na przejazd odważnej dziewicy — a ujrzawszy ją zdejmował kapelusz i ścigał wzrokiem tak daleko, jak tylko niknącą postać mógł dojrzéć.
Pewnego dnia Blanka zatrzymała się, aby zapytać Jana o drogę. Drżąc w milczeniu wskazał jéj kierunek którego powinna się trzymać. Krew szybko zdążała do serca, jego skronie drgały od tętna nabrzmiałych żył, nic nie widział, nic nie słyszał — stał oniemiały.
— Tędy? zapytała Blanka, wyciągając rękę i w tém poruszeniu upuściła śpicrutę. Jan podniósł ją i postąpił dla podania amazonce, która zdjąwszy rękawiczkę aby odebrać spicrutę, pokazała białą rączkę. Jan pożerając ją całą i straciwszy przytomność, uchwycił za dłoń dziewicy, a potém wycisnął ognisty pocałunek na tych śnieżnych paluszkach. Nie zdołał on cofnąć się: błyskawica — mignęła w oczach panny Charmeney, oburzenie wstydu uniosło ją na siodle i z siłą której się nie można było po dziewicy spodziewać, uderzyła w policzek spicrutą niewczesnego zuchwalca — i odsądziwszy konia w mgnieniu oka zniknęła śród lasu.
Jan wydał krzyk gniewu i wstydu. Młodzieniec upadł pod drzewem, gorące łzy wylewając. Wielki wyżeł Guido lizał mu ręce, skowycząc żałośnie, lecz Jan w téj chwili był nieczułym na współczucie swego wiernego przyjaciela. Takimto sposobem dumna margrabianka przyjęła gorącą miłość, o szczere uczucie, które stanowiło życie, było wszystkiem dla ubogiego wieśniaka. Jan długo się zadumał, przebiegając w myśli odległość jaka go dzieli od téj którą śmiał ukochać. Porwawszy się nagle z miejsca gdzie leżał, wzniósł ręce w stronę w którą odjechała Blanka i z okiem krwią zabiegłem, z rozpalonem czołem od gniewu, grożąc, wyjęknął te wyrazy:
— Ty będziesz moją!...
Leniwym krokiem Jan poszedł do swego domku. Po dwakroć obmywał w rzece siną bliznę zadana ręką panny Charmeney, a zarazem gasił pragnienie które mu dokuczało.
— Byłem szaleńcem, rzekł w myśli, lecz ta dziewczyna była nielitościwą. W jéj oczach jestem tylko modnym wieśniakiem, lecz czyż ona domyśla się jaka dusza mnie ożywia. Zatrzymawszy się chwilę mówił sobie: Lecz jakże miała postąpić? Żartować i śmiać się ze mnie. Bezwątpienia cierpię okropnie; lecz gdyby się była śmiała, o tak gdyby ze mnie szydziła, byłbym ja zabił!
Idąc z takiemi myślami, Jan na skręcie drogi ujrzał czerwieniejący się dach swego domku. Ludwika rozciągała na trawie bieliznę dopiero wypraną; słoneczniki zdobiły wstęp do ogródka domek okalającego; przez okna otwarte Jan ujrzał swą matkę, starą Magdalenę przygotowującą obiad.
— Matko to Jan wraca, rzekła Ludwika.
Jan ucałował siostrę i postąpił do drzwi mieszkania.
— Co to zrobiłeś sobie w lica? zapytała Magdalena.
— Nic matko, nie uważając na sterczącą gałąź zawadziłem o nią.
Jan postawił fuzyę i zawiesił torbę w kącie izdebki.
— Trzeba ranę obmyć wodą ze sola, rzekła Magdalena, napełniwszy kubek w studni.
— Jesteś zbyt żywy, mówiła Ludwika i wzięła serwetę zmaczała ją w wodzie słonéj, którą obmyła policzek brata. Sina pręga rozciągała się od czoła do ucha.
Diękuję ci, rzekł Jan, — lecz nie to mnie dolega...
W tej chwili przechodził Sauviat dzierżawca margrabiego Charmeney.
— Dzień dobry matko Deslions, zawołał stajać przed domkiem Magdaleny.
— Dzień dobry, czy zechcecie wstąpić dla napicia się szklanki wina białego?
— Co tego się nie odmawia, odrzekł Sauviat i wszedłszy do izby rzucił się na krzesło jak człowiek zmęczony, a potém dodał:
— Dzień dobry młodzieży, Magdaleno, piękne macie dzieci!
— Nie żalę się na to, panie Sauviat.
Ludwika postawiła szklanki na stole, a Jan napełnił je winem cienkiem, krajowem.
— To winko musuje jak szampan, rzekł Sauviat: za wasze zdrowie! i wychylił odrazu do dna.
— Co tam słychać? zapytała Magdalena.
— Różne nowiny obiegają, rzekł Sauviat klaszcząc językiem.
— I cóż takiego?
— Będziem mieli wesele...
— Ha, pewno wasza panna idzie za mąż?
— To być może.
Jan porwał za stół i gniótł go gwałtownie, ażeby ukryć wstrząśnienie jakiego w téj chwili doznał słysząc wyrazy przybyłego gościa, Sauviat zaś mówił dalej, rzuciwszy znaczące spojrzenie na swoją kamizelkę w kwiaty:
— Znacie dobrze p. Villepont?
Usłyszawszy to nazwisko Ludwika znowu pobladła, siły ją opuściły, musiała usiąść aby nie upaść na podłogę. Dzierżawca napełnił swą szklankę i ciągnął daléj.
— Pan Villepont nie jest takim szlachcicem jak margrabia. Zdaje się nawet zachodzić wielka między niemi różnica, lecz p. Villepont jest cztery razy, ba dziesięć razy bogatszy jak p. margrabia, a w czasach w jakich my żyjemy, skraca się odległość mostem złoconym; Pan Villepont jest bankierem na ulicy Chausee d’Antin. Jest właścicielem kolei żelaznéj w Austryi i statków parowych w Ameryce. Przy tém wszystkiem ma dużo miłości własnéj, ażeby ożenił syna z córką pochodzącą ze starożytnéj rodziny. Pan Raul jest przystojnym chłopcem, posiada najlepsze konie, ubiorów bez liku, do tego stopnia, że zmienia je cztery lub pięć razy na dzień, a koszule nosi tak białe i sztywne, jakby z białjé blachy były zrobione.
— To małżeństwo jest już postanowione? zapytał Jan ze ściśniętemi zębami.
— Nastąpi za kilkanaście dni. Panna pojechała do Paryża dla zamówienia ślubnego welonu i wieńca z listków pomarańczy.
Twarz Ludwiki powlekła śmiertelna bladość. Wybiegła ukryć się w głębinę liści. Objąwszy głowę rękami, zalewała się łez potokiem. Kiedy Sauyiat pożegnał Magdalenę, aby iść daljé. Jan wkrótce wyszedł za nim.