wtedy władca Alego wydał okrzyk podziwienia i wściekłości! — Ali cofnął się kilka kroków.... Trumnę znaleziono pustą!
Zostawiliśmy Jan a Deslions, pod przybranem nazwiskiem szanownego Sam Dawidson w apartamentach hotelu Louvre. Dawidson otworzył rękopism hr. Nawarran... i wyczytał w nim co następuje:
„W roku 1823 pewnego wieczora majowego, dwóch młodzieńców wyszło z restauracyi na ulicy Dauphine. Dwaj ci młodzieńcy których z ubioru można było wziąć za studentów, dobrze zupewne obiadowali: ich bowiem niepewne kroki, ożywione oczy, a nadewszystko głośna rozmowa i zaglądanie w oczy przechodzącym kobietom, o ich stanie nietrzeźwym przekonywały. Jeden z nich posunął śmiałość do tego stopnia, że uchwyciwszy przechodzącą piękną, nim ta zdołała się wyrwać z jego objęcia, wycisnął na jej licach pocałunek. Czyn taki wywołał oburzenie pięknej damy, która nazwała zuchwalca pijakiem i gburem. — Młodzieńcy zamiast się oddalić, odpowiedzieli nieprzyzwoitemi wyrazami, wkrótce scena ta sprowadziła gromadę ciekawych na ulicy. Jeden z przechodniów ujął się za obrażoną kobietą, i zaraz grad kułaków posypał się na nierozważną młodzież, którą ajent policyjny wmięszawszy się w tę sprawę, zaprowadził na odwach. Zamknięto ich w komórce zwanej kozą.
— Co u djabła chcą z nami zrobić? zapytał jeden.
— Doprawdy — odrzekł drugi — trzeba się nam namyśleć. Bezwątpienia niewypuszczą nas przededniem. Mamy tu łóżko z kawałka deski, na którem możemy spać bez obawy, ja pierwszy daję tego przykład.
Komórka, oświecona była pewnego rodzaju dymiącym kinkietem. Młodzieniec spoczywający na tapczanie, dostrzegł jakieś wyrazy ołówkiem na ścianie napisane, które towarzyszowi odczytał.
„Jestem schwytany, poznany, wszystko więc dla mnie skończyło się, jeżeli który z naszych tu się dostanie, niech pospieszy do węseńskiego lasku, tam weźmie się drugą aleą na lewo, mając za plecami zamek, a pod stopami równinę Gravelles... kopiąc przy siódmem drzewie naprawo...”
Tu pismo zostało nie dokończone, — czyżby piszącemu przerwano przez przeprowadzenie go do innego cięższego więzienia? czy też nie chciał dalszych robić objaśnień. Cokolwiekbądź było ono dostatecznem i ciekawość zaostrzającem.
— Patrz, co to znaczy? rzekł młodzieniec do swego towarzysza.
— Ten co pisał musiał być złodziejem — odpowiedział towarzysz. Kto wie czy we wskazanem miejscu nie został skarb ukryty; trzeba to pismo zmazać, jutro pójdziemy zobaczyć...
I wytarli na ścianie skreślone wyrazy, których obadwa nauczyli się na pamięć. Noc przeszła na różnych domysłach. Nazajutrz rano zanotowano ich nazwiska, komisarz policyi udzielił im dość ostrą nauczkę moralną i zostali uwolnieni z kozy.
Tegoż samego dnia, jeden kupił łopatę, a drugi najął kabryolet na dzień cały, Nie chcieli oni użyć fiakra stojącego na placu, ażeby woźnicy nie przypuścić do tajemnicy. O czwartéj popołudniu dwaj towarzysze pojechali do lasku; w St. Mande objadowali, a około ósmej zapaliwszy latarki, udali się na równinę Gravelles. Przybywszy do opisanego miejsca, odliczyli drzewa do siódmego w małéj alei, następnie łopata w ruch była puszczona.
— Nic nie znalazłeś rzekł towarzysz trzymający latarnię.
— Jeszcze nie.
— Dziura jest dosyć głęboka?
— Nic nie szkodzi, będę kopał głębiéj.
— Daj mi łopatę jeżeli jesteś już zmęczony, ty mi poświecisz.
— Dobrze.
Drugi zaczął kopać daléj z usilnością. Za trzecim uderzeniem łopaty, dał się słyszeć dźwięk metaliczny; — ten brzęk znalazł echo w sercach młodzieńców, — zadrżeli!...
— Więc to nie złudzenie! zawołali obadwa.
— Wydobądź prędzéj — rzekł pierwszy.
Lecz w chwili kiedy miał dołożyć ręki, ażeby rozszerzyć dół wykopany, cichość panującą przerwał odgłos kroków coraz się zbliżający. Jakiś człowiek odgarnął gałęzie i zbliżał się do dwóch młodzieńców, miał na sobie mundur, pałasz, — gdyż to był dozorca lasku.
— Jesteśmy zgubieni — zawołał jeden z kopiących.
— Dla czego?
— Bo nas wezmą za złodziei: — ta dziura dziwna rzecz co ona w sobie mieści. Nasza obecność o téj godzinie, jesteśmy zgubieni powiadam ci!...
Zimny dreszcz przejął obu towarzyszy, a szczególniéj tego co trzymał łopatę. Tak blizkim był zyskania majątku, a tu nieprzewidziany traf ma zniszczyć jego marzenie? I nie koniec na tem. Jeżeli spełniona była kradzież, lub zabójstwo, to na nich zwalą całą winę, a przynajmniéj ciężkie podejrzenie. Dozorca tymczasem zbliżył się do miejsca w którem byli młodzieńcy, a przystąpiwszy do nich z ręką na szabli.
— Co tu robicie? zapytał strażnik surowo.
— Kopiemy — odpowiedzieli obadwaj.
— W jakim celu?
— Aby się przekonać co się tam znajduje.
— Jeżeli tam jest jaki przedmiot, toście go wy albo jaki złodziéj schowali.
— My nie jesteśmy złodzieje, — wybąkał młodzieniec trzymający latarnią.
— Zaraz się o tem przekonamy — rzekł strażnik, i wyjąwszy pałasz dodał: — jeżeli który z was zechce uciekać, to widzicie co was czeka — dalej idźcie naprzód.
Wtedy ten co trzymał łopatę, dostał pewnego rodzaju obłędu. Widząc się zgubionym bez ratunku, podniósł narzędzie i wymierzył tak silny cios w głowę strażnika, że ten upadł bez dania znaku życia.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W tem miejscu, szanowny Dawidson, albo raczej Jan Deslions, spostrzegł ślad łzy na rękopiśmie. Tym młodzieńcem co zabił strażnika — opowiadał daléj hr. Nawarran, — byłem ja. Mój towarzysz zaś student na wydziale medycznym nazwiskiem Galibert. Nie domyślał się że będzie moją drugą ofiarą. Nim objaśnię nieszczęśliwy wypadek, który