mnie popchnął do spełnienia zabójstwa, muszę pierwéj powiedzieć, czem byłem w téj epoce i jakim sposobem znajdowałem się na obiedzie ze studentem Galibert.
Urodziłem się w Preignac z ubogiego szlachcica, ktorego niedołężny umysł znaglił do pędzenia życia na wsi. Miałem lat 19 kiedym utracił matke. Strata jaka mnie dotknęła była bardzo bolesną — dla ojca niepowetowaną. Nie mógł też długo przeżyć téj, która kierowała jego czynnościami, zabrakło mu opiekunki, upadł więc moralnie i fizycznie, aby więcéj już nie powstać i mogę powiedzieć że umarł ze zmartwienia. Jego konanie trwało dwa lata, byłem więc pełnoletnim.
Ojciec pozostawił mi dochód cztery do pięć tysięcy wynoszący z dziedzictwa ziemi i domku murowanego, który raczej do młyna niż do dworku był podobny. Nie mogłem się zgodzić abym tam życie swe spędził. Sprzedałem więc grunta i folwark, a we dwa miesiące po śmierci Jana Piotra Gastona hrabiego Nawarran pana na Estey, przybyłem do Paryża, mając 60,000 fran. w kieszeni. Lecz mój kapitał zaledwie na rok wystarczył; byłem niedoświadczonym graczem i jedna rzecz mnie zastanawia, to ta, że jednego dnia nie straciłem wszystkich moich pieniędzy.
Znaglony do opuszczenia świetnej dzielnicy Paryża, schroniłem się z kilkunastu frankami do hotelu w części miasta, gdzie zwykle studenci przemieszkiwali. Tam poznałem Galiberta, i z nim to obiadowałem na ulicy Dauphine. Jemu to wyrwałem łopatę, przez którą zostałem zabójcą. Nigdy nie mogę zapomnieć tego, iż gdyby moja niecierpliwość nie była mi włożyła w ręce przeklętego narzędzia, byłbym został człowiekiem jak wielu innych, tym czasem nie podobna nie spojrzeć w przeszłość bez zadrżenia, nie zwrócić uwagi na monstrualne wypadki które w życiu przeszedłem!
— Cóżeś zrobił, — krzyknął Galibert, widząc padającego strażnika.
— Jesteśmy ocaleni, — zimno mu odpowiedziałem.
Kiedy on schylił się dla przekonania, czy jeszcze żyje ten nieszczęśliwy, tymczasem ja wydobyłem z ziemi szkatułkę, którą zaniosłem do kabryoletu.
— I cóż? zapytałem studenta.
— Zabity odrzekł Galibert z przerażeniem.
Wtedy wykopałem większy dół, w który wrzuciliśmy trupa i pokrywszy go ziemią, udaliśmy się drogą do Paryża. W chwili zapytania przy rogatkach przez celnika, czy nie wieziemy co zakazanego, serce zaczęło mi bić gwałtownie. Lecz szkatułka była maleńka i schowałem ją pod kufer w siedzeniu.
— Wracamy z obiadu w Saint-Mande — powiedział Galibert — i powracamy tak jak pojechaliśmy.
Urzędnik poświeciwszy na około kabryoletu, oddalił się mówiąc: — „to dobrze.”
Przybywszy do stajni w której najęliśmy kabryolet, znaleźliśmy się wkrótce w naszem mieszkaniu, oko w oko ze znalezioną szkatułką.
Wtedy rzekł Galibert: — Ja nie chcę brnąć daléj. Zbrodnia któréj się stałem spólnikiem, już za 18j bardzo cięży na mojem sumieniu. Jeżeli mi wierzysz, to pójdziemy rzucić tę złowrogą szkatułkę do Sekwany; niech tam przepadnie z tem co w sobie zawiera! Co do mnie, udam się w jaki nieznany zakątek kraju, aby zmazać całem życiem czyn zabójstwa tego, który tylko swą powinność wykonywał.
— Wolno ci cofnąć się — odpowiedziałem Gabertowi — co do mnie, aż do dna kielich zaczęty wypiję.
— Zegnam cię więc — krzyknął Galibert — opuszczam Paryż, aby w ukryciu niebo przebłagać.
— Bądź zdrów — odrzekłem z niecierpliwością, pamiętaj tylko, że gdybyś pisnął słówko, będziesz razem ze mną zgubiony.
— Będę milczał, — powiedział i wyszedł. Zostałem więc sam z tą zagadkową szkatułką, któréj otrzymanie kosztowało życie jednego człowieka. Aby ją otworzyć, próbowałem różnych kluczyków, żaden się nienadał. Nie śmiałem przywołać slusarza, nie wiedząc co znajdę w szkatułce. Przy szła mi myśl użyć sprężyny od zegarka, który miałem w spadku po ojcu. Wskazał on kiedyś godzinę mego urodzenia i był zawieszony w głowach nad łóżkiem mojego ojca w chwili jego śmierci. Stłukłem go, aby dostać sprężynę, którą raz włożywszy w szparę pod pokrycie, wziąłem się do piłowania; praca moja szła leniwo, bo wzruszenie ogarnęło mnie całego, serce biło przyśpieszonym biegiem. Co chwila zrywałem się, — bo mi się zdawało że ktoś na mnie patrzy. Pobiegłem do drzwi dla przekonania się czy są zamknięte, zajrzałem do szafy czy tam nikt się nie ukrył, obmacałem firanki czy tam ktoś się nie zakradł! Mój Boże, ileż to widziadeł przesunęło się téj nocy przed memi oczami! Jakież piekielne śmiechy rozlegały się w moich uszach, nieznane głosy, mary niewidzialne krzyczały do mnie:
„Pracuj morderco! będziesz bogatym! będziesz miał złoto, władzę! lecz my będziem nieodstępni przy tobie, a w nocy....”
Zimny pot oblał mi czoło, połknąłem sklankę wody i wziąłem się na nowo do pracy. Około piątéj godziny nad ranem, poczułem że nakrycie szkatułki zaczęło pod sprężyną ustępować, podwoiłem moją gorliwość i powoli szkatułkę otworzyłem.
To co w niéj najprzód ujrzałem, niezmiernie mnie rozczarowało, — pęk kluczów i papierów. Papiery te obejmowały akt, stanowiący tytuł własności domu na ulicy S-go Ludwika i dokładny plan rozpołożenia téj posiadłości. Jedna rzecz mnie tylko zadziwiła, to ta, że w każdym murze znajdował się kurytarz i schody: był to dom podwójny. Szczególniéj godne były zastanowienia piwnice co do swego rozkładu: pod zwyczajnemi piwnicami, znajdowały się podziemne przejścia na Wszystkie strony rozgałęzione. Kamień zamieszczony w stropie literą A oznaczony i łatwo dający się podjąć, dawał przystęp do obszernego korytarza, gdzie drugi kamień lit. B także ruchomy, otwierał wchód do przejść podziemnych. Odkrycie to zarówno mnie w zadumienie i podziw wprawiło, jak i sama szkatułka.
Złamany utrudzeniem, rzuciłem się na łóżko, i rozmyślałem co mam daljé robić. Wyczerpawszy swe fundusze, mając ręce świeżą, krwią zbroczone, powiedziałem sobie nie bez racyi, że zbrodnia ta