Stolik został nieporuszony, nic nie odpowiedział.
Baronowa mówiła dalej: — dwie sypialnie.
— Czy w sypialniach? zapytał znowu megnetyzer, stolik nie dał żadnéj odpowiedzi.
— Następnie znajduje się garderoba...
Na zapytanie stolik się podniósł i dał znak potwierdzający.
— Dobrze, rzekł kawaler.
— Czy pan chcesz by się przekonano, kto jest w téj chwili w garderobie?
— Nie potrzebuję tego, — odpowiedział magnetyzer bankierowi i stawając naprzeciw drzwi, wyciągnął swe ręce. Widzowie zostali tem bardzo zaciekawieni, wszyscy w oczekiwaniu prawie nieoddychali. Pulnitz postąpił dwa lub trzy kroki naprzód, jakby chciał przywołać kogo, a potem cofnął się, jakby znowu pragnął przyciągnąć osobę żądaną. Otworzono drzwi na oścież i wkrótce pojawiła się w przedpokoju młoda dziewica, niby madona uśpiona, równie nieskazitelna jak piękna, mimo jéj lic bladych, znędzniałych. Ubrana była w suknię ciemną, włosy jéj rozwiane spadały na ramiona.
Za jéj przybyciem, powstał szmer uwielbienia, a Jadwiga poznawszy Ludwikę Deslions swą protegowaną, wydała okrzyk przytłumiony. Tymczasem Ludwika zwolna postępowała, mając oczy na pół przymknięte; zdawała się walczyć z potęgą nieznaną, tak przeważny wpływ na nią wywierającą. Kawaler Pulnitz skierował ją ku fotelowi i na nim Ludwikę posadził. Teraz dotknął się jéj czoła, stając zaś naprzeciw jasnowidzącej, zapytał:
— Widzisz?
— Widzę, — odpowiedziała Ludwika drżąc cała.
— Cóż widzisz? zapytał magnetyzer.
— To okropne! szeptała: dziecię niedawno narodzone chce krzyczeć, wydziera się, lecz go zaduszają...
Baronowa Remeney blada jak trup, oparła się o ścianę aby nie upaść. Ludwika mówiła daléj:
— Wchodzi człowiek... mularz... biedna istotka, ona jest tam w murze...
Robert Kodom przyskakując zawołał:
— Dosyć panie téj sceny z melodramatu!
Kawaler Pulnitz zagłębił swój wzrok w bankiera, i rzekł:
— Czy wiesz panie, ażali ten melodramat nie jest rzeczywistością?
— Co nas to obchodzi! odpowiedział Robert Kodom, — rzeczywistość lub nie, scena ta nie może nas interesować.
Ludwika wstała i podchodząc do pani Remeney, krzyknęła z oburzeniem: — To ona!!!
— Jeszcze raz panie, — powiedział bankier — przebudź tę obłąkaną.
Ale Ludwika krzyknąwszy, skoczyła z przestrachem na schody.
Porwała ona swe dziecię, które uśpione leżało w kącie garderoby i otulając go ramionami, uciekła na ulicę...
Było to 15 Stycznia o pierwszéj godzinie po północy. Mróz trwał trzaskący; płaty śniegu i gołoledź bruk pokryły. Ludwika biegła w kierunku pól Elizejskich. Szła ona jeszcze pod wrażeniem snu magnetycznego, ślizgając się po gładkiéj powierzchni ulicy. Drobne gwiazdeczki drgały na sklepieniu niebios, na około niéj suche gałęzie czarnych drzew wyciągały swe ramiona. Ludwika biegła nieustannie, za nią dwa cienie migały. Jeden z nich padał od osoby wysokiéj i chudéj, drugi od megery w łachmanach, niosącej na plecach kosz, a w ręku kij z haczykiem. Te dwie osoby które zdawały się krążyć przed pałacem baronowej Remeney, poszły krok w krok za biegnącą Ludwiką. Mężczyzną nie był kto inny tylko Poeta, którego już poznaliśmy w oberży Karapatów, kobieta przyczepiwszy się doń, szła z nim razem.
— Trzeba zadać cios stanowczy rzekł poeta, nim dojdzie do placu Zgody, skoro tam dobiegnie, nie będzie z niéj ni dymu ni popiołu.
— Idź naprzód, powiedziała gałganiarka, przetniesz jéj drogę.
— Prześcignąć ją w tém, odrzekł poeta wskazując na buty, to bardzo wygodnie; upadłem już dwa razy i mam nogi zmarznięte.
— Oho, patrzcie jaka jego miłość, boi się zabić, mówiła z ironią gałganiarka i dodała: pan Combalou słusznie powiada żeś do niczego!
Poeta dotknięty w swéj miłości własnej, wyprzedził o kilka kroków Ludwikę i zwracając się nagle, schwycił ją za ramię. Ludwika zbudzona ze snu magnetycznego, krzyknęła z przestrachu, upadając zemdlona; dziecię które niosła potoczyło się przy jéj boku.
— Weź malca, rzekł poeta.
Gałganiarka porwała dziecię i obwinąwszy szmatami schowała go do kosza.
— Zapakuj dobrze tego pajacyka, dodał poeta, może nam zmarznąć, bo słyszysz jak piszczy bęben od zimna.
Widzimy że uczeń muz uczęszczając do szynków, przejął język motłochu, który tak bardzo różnił się od mowy bogów.
— Jeżeli zdechnie, odparła megera, znajdziemy drugie gdzieindziej i powiemy że to jest toż samo.
— Zrobiliby nam z tego powodu kłopotliwą scenkę, lepiej więc pilnować znalezionego dzisiaj.
— Ho, ho! krzyknęła gałganiarka, tego towaru nie zabraknie w Paryżu.... dzieci! one wyrastają pod każdem drzewem jak grzyby....
— Opatrzemy ją? zapytał poeta.
— Przetrząś kieszenie kwoczki, rzekła szydersko megera.
Poeta zagłębił swe dłonie w kieszenie biednéj Ludwiki, zdiął z jéj ramion szal, lecz w kieszonce sukni znalazł tylko naparstek do szycia i sztukę 50 centymową, którą sobie przywłaszczył, poczem przeszedłszy szosę wraz ze swą wspólniczką, skierował się ku wybrzeżu.
W kilka minut późniéj, dwóch sierżantów miejskich patrolując, spostrzegli ciało Ludwiki.
— Kobieta! rzekł jeden.
— Umarła ze zimna, odrzekł drugi schyliwszy się nad leżącą.
— Nie, ona jeszcze oddycha i dodał, to nie jest włóczęga.
— Ogień ją odżywi, weź pod boki dziewczynę i idźmy.
Podnieśli więc nieszczęśliwą Ludwikę i odstawili ją ze wszelką ostrożnością do najbliższego posterunku na St. Honoré.
Nazajutrz czytano w dziennikach wieczornych: