— Musiała się położyć w łóżko z powodu strasznéj gorączki, ale teraz ma się już lepiéj.
— A panna?
— Biedaczka nie wiedziała co ma z sobą począć. Owa jasnowidząca, którą znaleziono na bruku, z głodu umierającą, nagle zniknęła.... Wszelkie poszukiwania ażeby ją odszukać, stały się nadaremne.
— To była piękna dziewczyna, nieprawdaż? zrobił uwagę Raul z przekąsem.
— Bezwątpienia, śliczną miała figurę, a rączki jakby jakiéj margrabiny.
— Jednak była ona tylko prosta wieśniaczką, rzekł Raul.
— Zkąd o tem wiesz?
— Domyśliłem się po jej ubiorze.
— Co się tyczy margrabiny, ciągnął dalej pan Saulles, czy uważałeś pana Maucourt, który nie wiadomo z jakich powodów rozmawiał długo z panią Bryan-Forville?
— Ta zażyłość zwróciła twą baczność?
— Dla czego pytasz?
— Bo od tego czasu upłynęło sześć lub ośm miesięcy.
— Co mnie uderzyło, to nie owa zażyłość, lecz pomięszanie margrabiny, czy wiesz, że gdyby jéj mąż, nasz dzielny kapitan był w Paryżu, taki pan Maucourt nie śmiałby rozmawiać z jego żoną?
— Jestem przekonany jednakże kapitan znajduje się w kłopotliwem położeniu. Posag żony dostarcza mu tylko funduszu na zaspokojenie jego apetytu i marnotrawstwa. Teść Robert Kodom, zapłacił za zięcia długi do dwóchkroć stotysięcy fr. wynoszące i to jedynie zrobione przez ośm miesięcy.
W tóé chwili wszedł służący z zaproszeniem Raula do ojca.
— Wybacz że muszę się na chwilę oddalić, za powrotem siądziemy do stołu, — powiedział Raul Adryanowi i poszedł do ojca. Jego przyjaciel przypatrywał się przez okno koniom lorda, Trelauney, parskającym i grzebiącym nogami z niecierpliwości. Wkrótce Raul nie sam powrócił, syn bankiera usunął się na bok dla zrobienia miejsca wchodzącemu lordowi Trelauney.
— Pozwól milordzie przedstawić sobie jednego z moich przyjaciół, pana Adryana Saulles oficera Spachów; i obracając się do Adryana rzekł: — Lord Trelauney, który uczyni nam zaszczyt podzielenia się naszem skromnem śniadaniem.
Usiedli następnie do stołu:
— Przebaczysz zapewne milordzie, rzekł Raul Villepont, — jeżeli nie znajdziesz wielkiej rozmaitości w potrawach, gdyż jestem rekonwalescentem.
— Jaka była przyczyna choroby, która pana nawiedziła?
— To nie choroba mnie zatrzymała w łóżku, lecz postrzał z fuzyi.
— Czy tak?...
— Tak milordzie, odkąd nasi wieśniacy umieją czytać, odtąd nie można igrać z niemi. Jedna błaha wieśniaczka, kwiatek urodzony między oborą i młynem, okazała się dla mnie łaskawą. Było to na wsi, nudziłem się, potrzebowałem więc zabić czas jakimbądź sposobem.....
— Nic naturalniejszego, zauważył gentelman.
— Otóż wielkie ladaco jej brat postanowił mi zrobić scenę w pośród lasu....
— Wieśniak?
— Leśniczy.... pewien rodzaj szaleńca, gbura niezgrabnego i pospolitego.
Trelauney przygryzł wargi. — Ukarałeś go bezwątpienia?
— Nie miałem na to czasu. Czy domyślasz się milordzie czego on żądał odemnie?
— Grubej zapłaty....
— Ale gdzie tam! on chciał abym się ożenił z je go siostrą!... zawołał Raul i parsknął śmiechem.
— To rzadka zuchwałość — wyrzekł lord Trelauney.
— A gdym mu tego odmówił, wsadził mi kulę w bok bez wahania. Szczęściem kula natrafiła na przeszkodę! Ale to spotkanie przypłaciłem sześciomiesięczną bezczynnością i bezwarunkowym spoczynkiem w łóżku.
Anglik zapytał się poważnie:
— Kochanka pana z obory, czy się choć raz dowiadywała o jego zdrowie?
— Moja bogdanką znikła, uniósłszy z sobą owoc swego błędu.... Była piękną, znajdę ją znowu w lesie. Ale co najgorszego wynikło z téj awantury, to że pozbawiła mnie małżeństwa tak upragnionego przez mego ojca. — Zrobił się wielki skandal w okolicy i panna Charmeney, dziewica dumna, korzystając z tej sposobności, zerwała z nami stosunki, i odmówiła mi oddania swéj ręki.
— Pan znasz margrabiego Charmeney? zapytał Anglik.
— Mojego niedoszłego teścia?
— Mam do niego list od jednego szlachcica którego spotkałem w Indyach.
— Milord przybywa z Indyj?
— Spędziłem tam pewien czas, wracając z Guyanny.
— Więc pan odwiedziłeś i Kayennę?
— Objechałem na około świat dla osądzenia całości. To nie jest tak wielkie.... owa ziemia! można ją szybko okrążyć.
— Tak pan mniemasz?
— Wszędzie jednakowo. Biali, czarni, żółci, różowi, wszędzie ludziska narzekają. Wszędzie są bogaci i ubodzy, kulawi i garbaci, kobiety lekkomyślne i zwodzące mężów. Obiadowałem z królem Dahomeyem, który dał dla mnie piękne widowisko... regaty na jeziorze z krwi ludzkiej.... W Abissynii Teodor przyjął mnie bardzo dobrze, choć jestem Anglikiem. Nie mogę się na prawdę żalić, z wyjątkiem tylko naczelnika Makolodów, który mnie chciał zabić, dla przywłaszczenia sobie mojego worka z nocną garderobą.
— Doprawdy? odezwał się Adryan Saulles z uśmiechem.
— Nasłał na mnie z półtuzina drabów, którym nie dałem czasu do wykonania ich zamiaru.
— Jakieś się pan z niemi załatwił?
Anglik odpowiedział zimno:
— W łby im wypaliłem. Mam doskonały rewolwer rzadko mnie opuszczający, który mnie wybawił z tego wypadku.
— Sześciu ludzi! zawołał Raul.
— Och! rzekł Trelauney, nie miałem trudności tylko z trzema pierwszemi.
Raul i Adryan spojrzeli na siebie, jakby pytając, czy Anglik nie drwi sobie z ich łatwowierności. Lecz ten djabli człowiek miał minę tak prostą, tak naturalną, że niepodobna było wątpić o jego opowiadaniu.
Strona:PL A Scholl Najnowsze tajemnice Paryża.djvu/46
Ta strona została przepisana.