Strona:PL A Scholl Najnowsze tajemnice Paryża.djvu/48

Ta strona została przepisana.

Trelauney odwrócił się, aby ukryć łzy do ócz mu się cisnące.
— Ludwika obłąkana! szepnął do siebie. Dla tych nędzników będę nieubłaganym.... bez litości...
Potem wziął kapelusz i włożył rękawiczki.
— Milordzie, rzekł Adryan, pani baronowa Remeney przyjmuje we środy.
— Będę miał honor zabrać pana w następną środę.
— A ja milorda przedstawię.
Młodzieniec podał bilet wizytowy lordowi:

Adryan de Saulles, 4, ulica Marignan.

— Do widzenia, powiedział lord, któryj uż odzyskał swą zimną obojętną minę. Kiedy wyszedł, Raul zawołał:
— Ten Anglik to istny upiór! on mnie przestrasza, a ty jak go znajdujesz?
— Ja? odrzekł Adryan, on mnie wielce się podobał. Bardzo krótko go widziałem, a jednak radbym jak najprędzéj się z nim spotkać.
Trelauney wsiadł do powozu i pojechał do Auteuil. W godzinę po téj scenie którąśmy opisali, służba hotelu Louvre była w poruszeniu.
— Ci Amerykanie są wszyscy jednakowi, mówił jeden garson.
— Cóż się stało, zapytał szwajcar.
— Przypominacie sobie ekstrapocztę, którą przyjechał w wieczór przed sześciu miesiącami ten Amerykanin nazwiskiem Dawidson, a który wyszedłszy po obiedzie, więcej się niepokazał.
— Przypominam, bo nawet sprowadziłem mu fiakra, dał mi 10 franków za kurs.
— Nie słychać było o nim dotychczas. Gospodarz uważał rzeczy Amerykanina jako już doń należące, lecz poszanował prawo zakazujące otwierać waliz, ani cokolwiek sprzedać przed rokiem.
— Och jakie to głupie prawo!
— Głupie albo nie, lecz trzeba go szanować; dowodem tego, że ów Dawidson zjawił się dziś jakby nic nie zaszło, zapłacił za pół roku komornego i odebrał swoje rzeczy. Nadewszystko szło mu o ego walizę, miał w niéj zapewne ważne papieryj bo tylko sprawdził czy te są w porządku.
— Och! zawołał szwajcar, był to może szpieg nasłany?
— Co nas to obchodzi? dał mi pięć luidorów na piwo!
— Szkoda że z nami dłużéj nie pozostał.
— Taki pan cóżby tu u nas miał robić?
Dźwięk dzwonka przeciął ich rozmowę.
Trelauney wrócił do Auteuil; przybrał on tylko chwilowo postać Dawidsona, aby załatwić swe interesa w hotelu Louvre, następnie oczekiwał niecierpliwie godziny, w któréj p. Villepont obiecał mu przynieść jego pieniądze. Czwarta uderzyła, nawet w pół do piątej, a nikt się nie pokazał. Dopiero o piątej godzinie przyszedł sam bankier z portfeuilem pod pachą.
— Każesz na siebie czekać panie, rzekł zimno Trelauney.
Bankier widocznie wzruszony, ocierał pot z czoła.
— Przepraszam cię milordzie, odpowiedział, lecz musiałem dopełnić kilku operacyi na giełdzie, dla zrealizowania téj summy; dla tego też pośpieszyłem sam z przyniesieniem pieniędzy, aby zarazem wynurzyć żal z mimowolnego opóźnienia.
— Oto jest pokwitowanie, odrzekł Anglik, sprawdziwszy pierwéj złożone pieniądze z obrażającą dumą. Bankier ukłoniwszy się wyszedł, a Trelauney pomyślał sobie:
— Bezwątpienia jest on teraz bez funduszów, przybyłem w najwłaściwszą chwilę.
Suche uderzenie w srebrny dzwonek przywołało służącego, któremu lord kazał, ażeby wpuścił oczekującego w przedpokoju człowieka. Człowiekiem tym który niezadługo wszedł, był znajomy nam Combalou, świątecznie wystrojony. Pan Combalou przybywszy poglądał uważnie na Anglika, aby wiedział z kim ma do czynienia. W jego spojrzeniu przebiła się pokora t niedowierzaniem.
Trelauney który nie był kim innym tylko Janem Deslions, jak to bezwątpienia nasi czytelnicy już się domyślili, wziął bilet tysiąc frankowy i rzekł:
— Oto jest wstęp do naszéj gry.

IV.
Dostojnik.

Combalou ujrzał w otworzonej szufladzie biórka, wielką ilość paczek biletów bankowych, widok tylu pieniędzy przejął go głębokiem uszanowaniem. Porwał podany mu papier tysiąc frankowy i chowając go do kieszeni, rzekł:
— Nie mam zwyczaju milordzie brać honoraryów, nim oddam jaką przysługę moim klientom.
— A więc to zmieni twoją zasadę, odparł Trelauney.
— Na twoje rozkazy milordzie.
— Znasz pan zapewne chociaż z nazwiska bankiera Villepont?
Combalou mając na sumieniu porwanie dziecka Ludwiki, wahał się chwilę z odpowiedzią, wahanie to jakkolwiek krótkie nie uszło uwagi lorda.
— Villepont? nareszcie wyjąkał Combalou, wiem tylko że to gruba sztuka finansowa....
— To panu powinno wystarczyć. Wiem że pan Villepont puścił w obieg wielką ilość swoich weksli trzeba je jak najprędzéj wykupić na mój rachunek.
— Bardzo łatwa operacya milordzie.
— Oto jest wszystko czego dzisiaj od pana wymagam.
— Przebacz milordzie, że się poważę jego części zrobić jedno zapytanie?
— Jakie? rzekł Trelauney brwi zmarszczywszy.
— Mój Boże! skupując weksle p. Villepont, wasza cześć nie może mieć tylko jeden z dwóch zamiarów: albo ratować chwiejący się kredyt bankiera, lub go zrujnować?
— Mam jeden z nich w rzeczy saméj.
— A więc, jeżeli milordzie zakupisz akcye stowarzyszenia żeglugi na morzu Azoffskiem, to ważny krok w tym celu uczynisz.
— Tak mniemasz?
— Nie znasz milordzie prawa o stowarzyszeniach komandytowych przez akcye?
— Wyznaję moją niewiadomość w tym względzie.
— Prawo to z r. 1856 nie było zachowywane skrupulatnie w aktach stowarzyszeń; raporta gerenta podawano zwykle przesadzone, wnioski akcyonaryuszów nie we właściwym czasie dopełniane, nareszcie część kapitału była strwoniona przed zupełnem uformowaniem się stowarzyszenia. W każdym wypadku przekraczano prawo.
— I cóż wtedy.