— Dodaj pan, jeden z twoich przyjaciół, powiedział lord kłaniając się pannie Charmeney.
Blanka odpowiedziała ukłonem; nie bez pewnego zakłopotania, które jeszcze zwiększył nieprzewidziany wypadek. Służący wszedłszy z chłodnikami, zostawił przez chwilę drzwi otwarte i przez te drzwi wbiegł wesoło do salonu wielki wyżeł. Jan poznał Gwidona, którego zostawił w domku pod lasem.
— Idź precz! wołała nań Blanka.
Lecz Gwido poleciał do lorda, skakał radośnie w koło niego liżąc mu ręce z niewysłowioną czułością. Trelauney miał łzy w oczach, schylił się on dla popieszczenia wyżła, aby ukryć wzruszenie i łzę któraby go zdradziła.
— Milordzie, jakim sposobem mój pies zna pana, zawołała panna Charmeney.
— Nie pojmuję tego?
Blanka tupnęła o dywan z zadziwienia i rzekła:
— Czy pan kiedy był w Mesnil, albo w Christiniere?
— Nigdy....
— Ah to rzecz zadziwiająca.
— Cóż to za pies? zapytał się Adryan.
Margrabia Charmeney teraz odezwał się:
— Moja córka dostała go od jednéj zacnéj kobiety z sąsiedztwa.
— Tak, rzekł Raul zgryźliwie, pies ten należał do leśniczego, który o mało mnie nieżabił. I dodał: musisz mnie pani bardzo nienawidzić, kiedy zatrzymujesz pamiątkę wypadku, będącego przyczyną naszego rozłączenia.
— Miałem zaszczyt powiedzieć już panu, że byłeś mi zupełnie obojętnym.
Raul zamilkł na tę suchą odprawę.
Gwido położył się u nóg Trelauney’a, i gdy ten wyszedł z salonu, to pies go nie odstąpił.
— Pożyczam panu mojego wyżła, rzekła z urazą Blanka.
— Przyjmuję od pani, odpowiedział Anglik.
— Lecz mi go pan zwrócisz?
— Najuroczyściéj przyrzekam.
Małżeństwo Adryana Saulles miało się spełnić nazajutrz w kościele Ville-d ’Avray. Robert Kodom przebywał tam podczas lata, w pięknéj willi, której park dotykał umajonych wzgórz, otaczających Paryż jakby jednym wieńcem. Świetny obiad przygotowano dla zaproszonych gości; bankier ulegając ówczas panującej modzie, zamówił na tę uroczystość aeronautę, który miał się wznieść balonem. Lord Trelauney przybywszy do tego rozkosznego ustronia, zatrzymał się przy legowisku ogromnego brytana, silnie łańcuchem do pala przywiązanego. Pies ten miał dzikie wejrzenie, szczekał i gryzł łańcuch nieustannie, można było przewidywać, że gdyby go łańcuch nie wstrzymywał, to każdego poszarpałby w kawałki.
— Oto pies, nie mający wcale miny salonowéj, rzekł Anglik.
— Nazywa się Bomarsund, odpowiedział bankier z zadowoleniem. Przywiozłem go ze Szwajcaryi; żywią go tylko krwią i świeżem mięsem.... to też w mgnieniu oka zdolny jest zagryść wilka.
— Czy zna swego pana?
— Tylko jego samego.
— To mnie nie zadziwia, odrzekł Anglik.
Teraz Robert pomyślał sobie, że jeżeli nie pomylił się oceniając lorda Trelauney, to i on zupełnie sprawiedliwie go otaksował. W każdym raziejednak, postanowił nie rozpoczynać przeciw niemu kroków nieprzyjacielskich, dopóki nie będzie miał dość nadziei zapewnienia sobie zwycięztwa.
Troje drzwi było otwartych do salonu; zabawiano się grą, rozmową i muzyką. Blanka wykonywała kilka sztuk salonowych, lord oparty o fortepian utkwił oczy w dziewicę, a spojrzenie to do głębi duszy ją przejmowało.
Balon został do połowy gazem napełniony, kiedy przybył wicehrabia Floustignac nie zaproszony.
— To jeszcze ja, rzekł kłaniając się Wandzie.
A kiedy postąpił Robert, dla zajęcia miejsca między nim i baronową, wicehrabia odezwał się:
— Wszakże obowiązek mnie tu sprowadza.
— Bardzo dobrze panie, w samą porę przybywasz, powiedział bankier.
Floustignac nie spodziewając się takiego przyjęcia, nie ukrył swéj radości.
— Ah panie, jestem dobrym szlachcicem, wybełkotał.....
— Wiem dobrze i pojmujemy się doskonale. Czyj widziałeś pan kiedy wzniesienie się balonu?
— Raz lub dwa razy w młodości.
— A więc dziś ujrzysz pan Fandara, potem porozumiemy się wzajemnie.
Robert dał znak skinieniem dwom ludziom trzymającym liny.
— Przybliż się pan tu, rzekł do Floustignac’a z uśmiechem.
Balon już był napełniony, a całe towarzystwo wyszło z salonu dla przypatrzenia się wstąpieniu do łodzi aeronauty. Fandar skoczył na swe miejsce i krzyknął: odetnijcie węzły. Wtedy nieszczęśliwym wypadkiem jedna z lin okręciła się koło szyi biednego Floustignac’a, który nagle został wzniesiony wpowietrzne krainy, wywijając nogami jak wisielec. Kobiety pobladły krzycząc z przerażenia, tylko Wanda miała uśmiech na ustach, a Robert Kodom podszedłszy do ludzi balon puszczających, rzekł:
— To nie wasza wina moi poczciwcy, oto macie na piwo, gdybyście byli o ten wypadek niepokojeni wszyscy tu obecni będą świadczyć o waszej niewinności.
Trelauney zbliżył się do bankiera i rzekł mu:
— To się nazywa grać na pewniaka.
— Jakto grać? odparł Robert.
Lord dał znak potwierdzający i rzekł znowu:
— Dobrze ułożone, bardzo dobrze się udało!
Balon widziany był tylko jak czarna chmurka na niebie, a pod nim linia prostopadła, którą widzowie wzięli za parasol aeronauty. W czasie obiadu nie zbyt wesołego z powodu nieszczęśliwego wypadku, lord posadzony został między margrabią Charmeney i jego córką — Blanką. Trelauney okazywał niezwykłą uprzejmość dla margrabiego, a ten oświadczył, iż Anglicy są doskonałemi szlachcicami, zaprosił więc swego sąsiada na polowanie wkrótce odbyć się mające.
— Przy sposobności, rzekł margrabia, raczysz milordzie powiedzieć, czy nie nabyłeś jakiéj posiadłości w naszej okolicy?
— Tak, odpowiedział Anglik, mój intendent za-