Strona:PL A Scholl Najnowsze tajemnice Paryża.djvu/58

Ta strona została przepisana.

Antoniego, przecież na niej jesteś, idź prosto ze dwie godziny, a staniesz u celu.
Iść to mnie nie zastraszało; szedłem więc jak najprościéj i jak mogłem najśpieszniéj, lecz na każdym rogu ulicy, szeregi obładowanych wozów przecinały mi drogę. Byłbym prędzéj trzy mile uszedł po naszych równinach, jak dwieście kroków w tym galimatyasie i owem mijaniu się nieustannem. I czy tylko stanę na czas, ciągle myślałem.
Nareszcie przybyłem o dziewiątej godzinie; pan Vorimore właśnie kończył się golić. Złożyłem mój szacowny list na ręce panny ładnie ubranéj, która pobiegła na schody jakby jaka rozpieszczona kotka. Powróciła wkrótce, zapraszając z pięknym ukłonem abym chwilkę na jéj pana poczekał. Zaledwie mnie dziewczyna wprowadziła do wielkiego pokoju, ustrojonego w aksamity, jakiego nigdzie nie widziałem, oprócz u żony naszego prefekta, kiedy pojawił się słuszny i piękny mężczyzna, z pysznemi faworytami, i zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy.
— To wy nazywacie się Piotr Brunier?
Będąc pod wpływem wejrzenia p. Vorimore zadrżałem, lecz zdobyłem się przecie na odwagę i odpowiedziałem:
— Na wasze usługi, mój dobry panie.
— Zostałeś mi polecony przez tę nieroztropną głowę — pana Magloire?
Na to wyrażenie radbym się był schować w mysią jamę. Zakłopotanie moje zabawiało dobrego przedsiębiorcę; zadowolony ze swéj szlachetnéj po stawy, odezwał się jowialnie, co mnie też bardzo ujęło:
— Głowa jak głowa ale zacne serce! prawdziwa perła rzemieślnika i za to go też kocham. No wieleż zarabiałeś w Chartres?
— Stósownie do pory roku panie, i stosownie do obfitości roboty.
— Tak jak wszędzie! och ciężkie są czasy! lecz średnio jaką miałeś zapłatę.
— Cztery franki w dobrym czasie i to już przy końcu.
— Do licha, sumka okrągła, a tu materyał drożeje! Lecz nareszcie spróbujemy. Ta nieroztropna głowa p. Magloir, przedstawia was jako cenną perłę, trzeba się jednak mieć na baczności. — Wyborowe perły są teraz rzadkością i od was zależy abyśmy obadwa byli z siebie zadowoleni. Nie czekając długo dam ci zaraz robotę, o dwa kroki ztąd na bulwarach buduję kawiarnią o stu bilardach.
Obrócił się ku drzwiom i dał znak, abym poszedł za nim.
Przybywszy na miejsce, ujrzałem istną wieżę Babel. Na placu kamieniarze piłowali olbrzymie płyty kamienne na tak cienkie jak deska plastry, z taką szybkością i dokładnością, o jakiéj nie miałem wyobrażenia. Tłum pracowników uwijał się, biegał, wracał, krzyczał, pytał i odpowiadał. Potężne machiny dźwigały ogromne ciężary jak piórka do wysokości piątego piętra. Cały ten mały świat zdawał się być ożywiony jedną siłą, pchany jakby je dną wielką machinę stanowił. Za nadejściem pryncypała, szmer tego ula ustał natychmiast; podmajstrzy podnieśli ręce do czapek jakby na wojskowym przeglądzie.
— Saturnin! zawołał p. Vorimore, zrobiwszy ze swoich rąk tubę. Wysoki i barczysty mężczyzna z herkulesowemi ramionami, przybiegł na to wezwanie.
— Jesteś Saturninie. Polecam ci tego chłopca, będziesz czuwał nad nim. Przybywa on z Chartres z pismem od p. Magloire. Prawda wszakże znasz p. Magloire? tem więcéj trzeba dać zarobek dla jego protegowanego. Zrozumiałeś mnie mój przyjacielu, Saturnin będzie miał staranie o tobie. Powiedziawszy to, władca tych miejsc, pożegnał mnie szlachetnem podaniem ręki.

XI.
Praca i Zniechęcenie.

Pobyt w téj wielkiéj pracowni był dla mnie zbawiennym. Saturnin z którym w początkach nie bardzo sympatyzowałem, nie był wcale dzikim człowiekiem. Znalazł on zawsze dla mnie przychylne słówko, z powodu dawnego swego towarzysza pracy, młodości i zabaw. W owym czasie Magloire rej wodził między czeladzią. Zwolna znalazłem się jakby w pośród rodziny, doznając serdeczności od towarzyszy w krótkich chwilach wolnych od roboty. Podczas śniadania przyjmowano mnie z wesołą twarzą i braterskim uściskiem dłoni, potem obiecywano mi różne niespodzianki, i cuda w następną niedzielę; tą pokrzepiony nadzieją, znowu odzyskałem energią, stałem się pracowitym, policzki moje na nowo zakwitły. Uczułem, iż nie nadaremnie skończyłem lat dwadzieścia, że zostałem człowiekiem śród tych natur wylanych dla koleżeńskiej miłości.
Saturnin zaczął mnie nazywać gapiątkiem, z powodu mego podziwu nad pracującemi machinami; lecz kiedy raz mi to wytłumaczył obznajmiając praktycznie, kiedy to jednym rzutem oka pojmowałem, wtedy ogłosił mnie artystą.
— Cożeś zrobił z przybyszem? zapytał podmajstrzego pan Vorimore w dzień płacenia robotników.
— Pozwalam mu samodzielnie pracować, to jest dostateczne, odpowiedział Saturnin, klepiąc mnie przychylnie po ramieniu.
— Dalejże więc, wszystko jest cudownem w tym kraju pasztetów, zakończył p. Vorimore, a powiedziawszy to obliznął się, jak miał we zwyczaju.
— A więc trzeba pokazać Paryż temu parafianinowi!
— Właśnie to jutro zrobić zamierzyłem.
— Wiesz Saturninie, że szczególniéj na ulicy trzeba się mieć na ostrożności, gdyż tam napotykają się często przepaście dla nowicyuszów.
Wyrazy te rzekł pan Vorimore, powtórnie usta ściągnąwszy, co miał zwyczaj robić, ilekroć jaki dwójznacznik powiedział, którego przecież niezrozumiałem. Saturnin wytłumaczył mi to wieczorem, wziąwszy mnie pod rękę, kiedyśmy obaj wyszli na bulwary. Lecz przewidywanie przedsiębiorcy nie sprawdziło się, bo byłem obojętnym na spotykane pokusy.
Turkot jadących powozów, cisnące się tłumy ludzi przy wejściu do teatrów, przechodzące kobiety śmiejąc się i głośno rozprawiając, krzyki jadących, wszystko mnie odurzało, zdawało się dziwnem, nadprzyrodzonem. Magazyny błyszczały kosztownościami, które na całéj połaci paliły mi oczy, materye nagromadzone w sklepach piętrzyły się umiejętnie udrapowane za szklanemi wystawami.
Milczałem bo mnie wszystko utrudzało. Napró-