Strona:PL A Scholl Najnowsze tajemnice Paryża.djvu/61

Ta strona została przepisana.

Żadne słowo wymówione przez lekarza, żaden jego giest nie uszły mój uwagi. Wydobył on chronometr sekundowy i rzekł stanowczo:
— Jeżeli za pięć minut nie otworzy oczów, to ten człowiek umrze.
Mimo oswojenia się z nieustannym widokiem umierających, wyrazy te wymówione, zrobiły żywe wrażenie na służbie szpitalnéj. Upływały minuty, a chociaż mnie nic nie interesował wyrok wydany na sąsiada, jednak strach mnie ogarniał. Już dobiegła prawie ostatnia sekunda naznaczona przez lekarza, kiedy pacyent poruszył głową. Nagle, jakby zrozumiał że każda chwila o jego losie decyduje, przez wytężenie niezwykłe, mocą swéj woli. Nr. 34 otworzył oczy, a jego źrenice okazały się okrągłe, żółtawe, przerażające.
— Pić! czuję tu ogień, tu, tu, wymówił z ciężkością po sylabie.
Podano mu napój przysposobiony: połknął go jednym łykiem.
— Teraz, niech się dzieje wola Boża! wyrzekł lekarz odchodząc, jeżeli żołądek się opróżni, to jeszcze jest nadzieja.
Następnie polecił siostrze miłosierdzia, która klęczała przy łóżku, aby miano oko na chorego, ażeby dawała mu pić, ile razy tego zażąda i zawsze ten sam napój, którego receptę na kolanie nagryzmolił.
— Nadewszystko jeżeli będzie mógł zasnąć, dodał odchodzący lekarz, niech śpi moja siostro, gdyż sen więcéj dobrego robi, niż w wielu wypadkach zebrany w komplecie fakultet lekarski.
Noc w zimie szybko zapada, a mieliśmy wtedy ostatnie dnie Grudnia. Posługacze zapalili kinkiety. Szarytka usiadła przy nogach łóżka, sąsiad mój charczał. Zawołał pić i podano mu napój. Około ósméj godziny, okazało się polepszenie w stanie zdrowia mojego sąsiada. Jego twarz skurczona i skrzywiona przybrała wyraz spokojniejszy, ręce lekko wyciągnął na kołdrze, był to sen pożądany. Szarytka mówiła różaniec, siedząc nieruchomiéj Czas leniwo uchodził, godziny zdawały się dla mnie wiekami, również potrzebowałem wypoczynku. Potłuczenie moje tego dnia, wytężenie umysłu z powodu mojego sąsiada, wszystko kleiło mi powieki, pomimo ciekawości, którą we mnie podniecił numer trzydziesty czwarty.
Nagły krzyk obudził mnie ze snu. Nie wiem jak długo spałem, lecz musiało być późno w nocy, bo dobra siostra miłosierdzia opuściła swe miejsce, a w sali panowało głuche milczenie. Numer 34 usiadł na łóżku i macał na około siebie, jęcząc mówił przerywanie: moje papiery! moje papiery! Wysilenie to szybko wyczerpało jego siły, milczał więc przez kilka chwil, potem znowu z jękiem powtarzał: moje papiery! moje papiery, — zabrali je przy wejściu tutaj, pić.... och pić....
Miałem jeszcze tyle mocy, żem się zwlekł z łóżka i podał mu kubek z napojem. Spojrzał na mnie wzrokiem osłupiałym i rzekł: dziękuję! Połknąwszy lekarstwo upadł na łóżko. Siedziałem na podłodze, a moje ucho prawie dotykało ust umierającego, słaby oddech twarz mą owiewał. Będąc w takiem położeniu, słyszałem jak nieustannie szeptał rozpaczliwie: — moje papiery! och! oni mi je oddadzą.... Język mu kołczał, lecz on powtarzał: oni powinni mi je oddać! oni muszą je oddać! Potem śród dławienia śmiertelnego wyrzekł: czterdzieści tysięcy franków!

XIII.
W którym żywi zajmują miejsce umarłych.

Napełniłem znowu kubek i podałem sąsiadowi, odepchnął go ze wstrętem, a usiadłszy silnie na łóżku z rozpaczliwym wysiłkiem powtórzył: Czterdzieści tysięcy franków! Nagle spostrzegłem, jak wzrokiem obłąkanym toczył w około siebie, niby człowiek śledzący swego niewidzialnego wroga. Wyciągnął ręce i rzekł do siebie, jakby ostatnie pożegnanie:
— Suryperze, wszystko się skończyło!...
Kiedy te wyrazy straszliwe wydarły się z jego piersi, wtedy jak niezwykły ciężar upadł na pościel. W istocie wszystko się dlań skończyło, mój sąsiad oddał ducha, straszny dreszcz przejął moje ciało.
Jeżeli podobnie jak on mam umrzeć, pomyślałem, bez uściśnienia przyjaznéj ręki! ach to okropnie....
Drżałem szczękając zębami. Wspierając się na rękach, doszedłem do mego łóżka o dwa kroki oddalonego. Osłabienie ciała nadało memu umysłowi pewne jasnowidzenie; wszelka żywotność jaka mi jeszcze pozostała, zbiegła wtedy do mózgu. Byłem rozgorączkowany, lecz w gorączce téj miałem zupełną świadomość siebie i rzeczy mnie otaczających. Zbierając w pamięci wszystko co tej nocy widziałem i co słyszałem, rzekłem do siebie:
— Więc on nazywa się Surypere i wymieniałem ten wyraz po sylabie: Su-ry-pere, aby mi lepiej utkwił w pamięci. Mówił o 40 tysiącach franków a jego ostatni wykrzyk, stanowiło dopominanie się o zwrot papierów doń należących. Zatem papiery udowadniały właściciela téj summy.
Papiery te złożone są bez wątpienia u pisarza. W sali gdzie składają chorych, gdzie leży tyle cierpiących obojętnych, bezprzytomnych, nie ma osobistych nazwisk, tu leżą tylko indywidua oznaczone numerami; ja się nazywałem Nr. 33 i nic więcéj. Gdybym naprzykład został numerem 34, co wypada zrobić abym doszedł do tego rezultatu? Bardzo mało, to jest: przenieść trupa na moje miejsce, a zająć jego łóżko. Tu mnie znajdą jutro umarłego, a ja odrodzę się pod nazwiskiem Surypera, bez zrządzenia komukolwiek szkody.
W ten sposób przebiegając myślą wszystkie te okolicznością podsłuchiwałem czy który z chorych nie obudził się, śledziłem nie spokojnie coraz bardziéj przygasające światło lampy. Już kawał nocy upłynęło. Oczekiwałem uderzenia godziny na wieżowym zegarze, aby powziąć stanowczy zamiar; ale każda minuta stawała się wiekiem, moja gorączka wzrastała, a z nią moje postanowienie. Nakoniec młotek cztery razy w dzwon uderzył, wybiła czwarta godzina. Spuściłem jednę nogę z łóżka, potem drugą i pozostałem w téj postawie nieruchoméj, niezdecydowany jak świętokradca.
Powstałem wreszcie odważnie, głos mego sumienia z palącą mnie żądzą, toczyły straszniejszą walkę, niż sam czyn zbrodniczy. Przyczołgałem się do łóżka mego sąsiada, jego ręka wisiała spuszczona ku podłodze, uchwyciłem ją i starałem się nakierować jego ciało w moją stronę; ręka była już