Jakoż pomocnik notaryusza z wielkiemi faworytami zniknął znowu, ostrożnie do połowy drzwi uchylając.
— Kiedy panu powiedziałem, że ten dzielny chłopiec zajdzie daleko, to się pan teraz przekonywasz, — odezwał się p. Renault z radością ręce zacierając.
Przyświadczyłem kiwnięciem głowy. Wielki i blady drągal powróciwszy, podał mi ową sławną kopją testamentu. Udałem że ją odczytuję, lecz udzielone mi poprzednio objaśnienia, były już dla mnie dostateczne. Chciałbym w téj chwili jechać już w wagonie. Po kilku minutach użytych niby na czytanie, oddałem akt starszemu dependentowi.
— Pan jedziesz pociągiem o ósméj godzinie odchodzącym? zapytał mnie z naciskiem i pewną niecierpliwością która mnie zadziwiła.
— Tak się spodziewam, im prędzej tém lepiéj, — żegnam panów.
— Raczej powiedz pan do widzenia!
I ten nieznośny pedant, odprowadziwszy mnie aż do drzwi powtarzał: do widzenia panie Surypere!
Nie wiedziałem dla czego ten wyraz do widzenia, szczególnie brzmiał w moich uszach, lecz nie byłem w usposobieniu zatrzymać się wpół drogi, dla jakichbądź złych przeczuć. Największy sęk było to, zkąd wezmę pieniędzy na koszta podróży, aby wyjechać jak najprędzéj. Lecz w takich okolicznościach zwykle przychodzą nam na pamięć nasi starzy przyjaciele. Ja też wspomniałem sobie o moim poczciwym Saturninie. Pobiegłem do zakładu, znalazłem go tam na swojem miejscu, z zawiniętemi rękawami, czuwającego ściśle lecz po ojcowsku nad swoim wydziałem.
Zbladł z radości ujrzawszy mnie i podał spracowaną dłoń na powitanie.
— Nareszcie przybywasz, dzielny, zdrów jak za dobrych czasów, wracasz do roboty?
— Nie, dawny przyjacielu, przeciwie odjeżdżam i dla tego znajduję się w przykrem położeniu.
— Wyjdźmy Piotrze, tam opowiesz mi wszystko.
Odpiął swój fartuch i wyprowadził mnie z pracowni. Odgadujesz pan żeśmy poszli do poblizkiéj szynkowni. Kiedy postawiono butelkę i szklanki na naszym stole, wtedy Saturnin odezwał się do mnie.
— Pomówmy teraz o co ci chodzi.
— Mam odebrać małą sukcessyą w Owernii!...
— Do kroćset! zawołał Saturnin patrząc na mnie z ukosa.
— Pozwól mi dokończyć, mówię ci na seryo. Moja obecność jest konieczną w jak najkrótszym czasie, a brakuje mi funduszu na drogę.
— Ha, to kosztuje?
— Z 50 franków.
— Djabeł na djable! pozostało mi tylko 30 franków do końca miesiąca, a od czasu twojéj awantury, postanowiłem ani grosza nie żądać naprzód od naszego pryncypała. No zobaczmy to dokumentnie. Powiedziałem 30 franków, to fracha, a stara cebula z łańcuszkiem? nie modna lecz ciężka. Nasza ciocia jest łaskaw a, ona nie odmówi pożyczki na ten gracik.
I wyrzekłszy ta Saturnin, wydobył z kieszeni zegarek srebrny, ciężki jak młot do kucia, nowiutkiego luidora, oraz garść drobnéj monety. Nadaremnie wzbraniałem się przyjąć to, wiedząc jak lubi kokietować ze swoim zegarkiem. Wyprowadził mnie prawie gwałtem na ulicę, uchwycił mą głowę w swe spracowane ręce, i wycisnął dwa serdeczne pocałunki na moich policzkach.
— Stacya w Lyonie! pamiętaj donieść nam o sobie, — krzyczał zacny Saturnin, wchodząc do warsztatu, aby uniknąć mych podziękowań.
Jeszcze pozostało mi dwie godziny czasu przed wyjazdem. Nie potrzebowałem robić żadnych przygotowań do podroży, bo moje suknie i bielizna poszły do tandeciarzy w Tempie utrzymujących sklepy, na opędzenie wydatków w czasie choroby. Przeszedłem bulwary piechotą, marząc o nadzwyczajnej méj podróży. Chwilami zgryźliwe myśli mnie napastowały śród uśmiechających się widoków przyszłości, lecz miałem wyjechać, ujrzeć świat, odetchnąć świeżym powietrzem, ach! żądza ta mnie pokrzepiała.
Dwa lub trzy razy zdawało się, że w drodze jestem śledzony przez dwóch ludzi, którzy zatrzymali się lub zwracali, kiedy ja się zatrzymałem, albo wszedłem na inną ulicę; lecz robili to ostrożnie i z oka mnie nie spuszczając.
W jakimże celu mogliby mnie śledzić? niestety! zapóźno o prawdziwéj przyczynie się dowiedziałem...
Po drodze dostałem pieniędzy w lombardzie na zastaw zegarka Saturnina. Zastaw ten zdziwił urzędników, lecz obejmował wartość srebra 20 franków, i tyleż mi zaliczono. Nie wątpiłem teraz o niczem.
Na placu Bastylii miałem nieszczęście spotkać się z drągalem, który według wyrażenia pana Renault notaryusza powinien zajść daleko. Za nim postępowało czterech ludzi wąsatych i barczystych. Spotkanie to przejęło mnie strachem, aż do szpiku kości, i z tego powodu uniknąłem powitań starszego dependenta przebiegając bulwary.
W dworcu kolei żelaznéj kiedy zbliżyłem się do kasy dla zakupienia biletu, usłyszałem przenikliwy głos, który zaraz poznałem, wymawiający w tyle za mną wyrazy: to on! Kiedy się obróciłem, dependent zniknął w tłumie, lecz cztery złowrogie postacie swoje ośm rąk położyło na mojej osobie. Ten co był ich przełożonym zapytał mnie:
— Nazywasz się Suryperem?
Chwilę zawahałem się, potem zmięszany odpowiedziałem bełkocząc: — to moje nazwisko.
— W imieniu prawa, idź z nami!
W godzinę potem byłem w Conciergérie. Szkaradne mięszkanie!
Dotychczas życie moje, nie upływało jak rozpieszczonego dziecięcia, lecz nie miałem pojęcia o cynizmie i demoralizacyi jaka tam w koło mnie panowała. Za mojem przybyciem zostałem zarzucony pytaniami w szwargocie dla mnie niezrozumiałym; tłumy niedorostków sinych, wynędzniałych, prowadziło rozmowy popierane tak dosadnemi giestami, żeby się rumienił za nie batalion turkosów. Znajdowałem się w ogromnym kłopocie z mojéj postawy i tylko milczeniem ratowałem się od napaści tych niegodziwców.
— On udaje dumnego, — rzekł jeden.
— Arystokrata, na latarnię z nim — wrzeszczał drugi.
— Hejże, hu! mości margrabio — skrzeczała chórem cała zgraja.