postępują, ze mną jak prawo wymaga! niech się spełni moje przeznaczenie!
Niedawno ten człowiek łagodny, wyrozumiały, teraz zbladł widząc mój nieprzełamany upór. Nagle powstał z krzesła z groźną postawą i rzekł drzącemi ustami z oburzenia:
— Żandarmi! odprowadźcie więźnia.
Wykonano jego rozkaz nie bez obelg przeciw mnie wymierzonych, których kodeks wcale nie nakazuje. Nim próg przestąpiłem, spojrzałem jeszcze raz na sędziego. Owa postać przed chwilą surowa i groźna, ktoréj spokój zakłóciłem, znowu dawną obojętność i łagodność odzyskała.
W miesiąc potem przewieziono mnie do Brestu z trzydziestu innemi więźniami, którym ta przejażdżka wcale humoru nie popsuła. W Brescie znowu miesiąc czekaliśmy na awizo, na którem mieliśmy popłynąć do Kayenny.
Otóż zostałem skazany na pięć lat robót więziennych pod nazwiskiem Surypera, które już na zawsze mi pozostało. Przybywszy na pokład Cyklopa pomiędzy dwoma żandarmami, przeprowadzono nas na tył okrętu i steamer popłynął. Podwójny rząd celek przeznaczony był na transport więźniów, każdy miał swoją klatkę, dwa szyldwachy na dwóch końcach korytarza pilnowały przestępców, rewidując celki za każdem zluzowaniem warty.
Podróż odbyła się sczęśliwie. Wypłynęliśmy na rzekę Maroni. Papugi i różnego rodzaju ptastwo przywitało nas na brzegu. Kosy wygwizdywały na rozmaite tony, małpy wyprawiały śmieszne pantominy, wiewiórki dawały widowiska gimnastyczne. W ogóle pobyt na tej dziewiczéj ziemi i świeże powietrze, gdzie nam żyć kazano, znośniejsze się zdawało niż galery. Używaliśmy manioku i żółwiów, których nam dostarczano, na każdéj stacyi gdzie się okręt zatrzymał.
W wiosce Hattes, położonéj przy ujściu rzeki, gdzie pierwszy raz się zatrzymano, ujrzeliśmy kraj pełen pastwisk, który stanie się urodzajnym, kiedy drenowanie ługi osuszy, co wkrótce nastąpi, gdyż wiele set więźniów jest użytych do robót dla odprowadzenia wód, lub irygacyi gruntów płonnych. Z téj wioski do Saint-Laurent, gdzie kapitan miał rozkaz nas odstawić, do 20 mil morskich rachują Wszędzie takież bogactwo roślinne, ryczenie trzód, figle małp, podskoki wiewiórek. Zbliżaliśmy się do miejsca naszego przeznaczenia.
Ustawiono nas na pomoście rzędem, oficer wywoływał każdego po nazwisku; smutna ta gromadka była w komplecie. Zanim oddano więźniów władzom miejscowym, komendant statku, który mimo pozornéj surowości, nie był wcale dzikim człowiekiem, kazał nam dać po czarce rumu i napominał do skruchy oraz do pracy; w końcu natchnął nas nadzieją, ze kiedyś możem wrócić do Francyi. Był widocznie wzruszony ten dzielny oficer i w najbardziéj w pośród nas zakamieniałych, postąpienie to, uczucie żalu wzbudzić musiało. W dziesięć minut potem, posadzono nas w łodzi, pod dozorem najstarszych zuchów z okrętu; na wybrzeżu oddział żołnierzy na nas oczekiwał.
— Po jednemu naprzód marsz!
Przybyliśmy do zakładu karnego. Postąpiono z nam i jak można najlepiéj, a urzędnicy oszczędzali obelg i grubijaństw, czyniących tak nieznośnym pobyt na galerach. Jeden z dozorców obznajmiał nas z robotami jakie mieliśmy wykonywać, wdrażając do nabrania odwagi i do posłuszeństwa dla przełożonych, po czem z powodu trudów podróży, dozwolił wypoczynku przez dzień dzisiejszy. Nazajutrz bardzo rano dyrektor zrobiwszy przegląd, znowu nie szczędził przychylnych wyrazów i pytał każdego o poprzedni sposób zatrudnienia. Ten był cieślą, wysłano go więc dla spuszczania drzew w lesie. Inny znowu dawny żołnierz w armji Saint-Crepin, szył sienniki dla swych towarzyszów niedoli. Co do mnie, miałem zaszczyt być obecny naradzie jako mularz, bo wszystko tam było do zbudowania, wzmocnienia, lub przeistoczenia.
W godzinę potem byłem już przy robocie i zaprawdę z dobrą myślą tam poszedłem; praca w Kayennie nie ma nic w sobie odrażającego: wprawdzie nadzór jest surowy i sprawiedliwie — lecz bez nieużytecznego gburostwa, bez słów obrażających. Jest to wolność chociaż względna.
Wygnańcy dzielą się na dwie klassy społeczne, mają oni swą arystokracyą dobrze zasłużoną wytrwałością w uczciwości, dobrych obyczajach i przez wpływ na innych dobrym przykładem. Jest to arystokracya zdobyta na polu walki, gdyż musi walczyć w każdéj chwili z burzliwą przyrodą, tak niegościnną dla ufundowania kolonii w Kayennie. Skoro przez rok najmniéj, czasami przez dwa, trzy, a nawet cztery lata, jeden z tych nieszczęśliwych da dowody odwagi, pracowitości i łagodności dla wszystkich, kiedy nareszcie zdoła przekonać o tém administracyą miejscową, że istota upadła, może znowu być człowiekiem użytecznym i wolnym, wtedy robią mu ustępstwo. Ustępstwo to zależy na dozwoleniu osiedlenia się w pobliżu fortecy, lub nawet daléj na wsi, stosownie do tego czy kandydat był rzemieślnikiem, lub rolnikiem. Tym sposobem powstaje zwolna miasto Saint-Laurent i kolonie okoliczne.
Zgadujesz pan, że celem moich marzeń było zasłużyć na ustępstwo. Cóż to za rozkosz mieć swój własny domek! z jakąż radością byłbym kładł każdy kamień! myśląc sobie o ogródku, w którym rozwijające się kwiatki do mnie należą i ten dach i te ściany znane, które mnie osłaniają! Nieprawdaż? czy to w stanie ubogim, czy śród wielkości, każdego człowieka zadaniem jest posiadać i to jest też celem jego zabiegów. Ale jakże często doznajem zawodów dla naszych snów uroczych!...
W pierwszym roku pędziłem życie bez cierpień i żalu, nie myślałem o kraju rodzinnym; bo czyż biedni myślą o nim? Nieraz, kiedy zapadło słońce, a maszty okrętów kąpały się w blasku jego promieni, przychodziły mi na pamięć strzały wieżyc naszéj katedry w Chartre; lecz praca któréj z zapałem się oddawałem, wkrótce rozpraszała moje wspomnienia. Wydoskonaliłem się w moim rzemiośle; dyrektor pożyczał nam łaskawie książek stosownych do naszego wykształcenia. Oprócz murarstwa, nauczyłem się ciesielki, a nawet z konieczności zostałem ślusarzem, bo potrzeba jest matką umiejętności. W istocie byłem prawie wolny. Szedłem gdzie mnie różnorodne prace wzywały, nie będąc wcale pilnowany.
Jednego poranku nasz ekonom uwiadomił mnie że byłem prawie bogaty. Kto był zdziwiony? zapewnie nie urzędnik, jak się pan domyślasz. Otóż