zmieniały się w żółtawy, banie brzuchate rozpierając swe łodygi po zagonach i maniok owa pszenica drugiej półkuli swym plonem nastrajały ma dusze na ton weselszy.
Ale nadchodząca zima dość smutne zwiastowała prognostyki. Wiatr północny dął wyrywając palmy z korzeniem; mówiono o licznych rozbiciach na Oyapocku. Z zapadnięciem nocy zgromadzano się w chałupach; każdy przynosił swą robotę i światło, podobnie jak to się dzieje na prowincyi w kraju rodzinnym; pracując razem całe wieczory gawędzono. Było nas sześć lub siedem osób u Hermana, którego syna chciałem adoptować, rozmawialiśmy o przykrościach pory zimowéj bo i z Francyi nie dobre przychodziły wiadomości. Herman słyszał je z własnych ust furmana gubernatora, który znowu wyczytał takowe z dzienników przez jego pana odbieranych, a bydź może że i z listów. Kobiety wznosiły ręce do nieba, dzieci skupiwszy się powłaziły pod komin drżąc ze strachu; utyskiwano jakby śród ogólnego nieszczęścia.
Na dworze wiatr dął przeraźliwie. Nagle zjawił się infirmer z centralnego zakładu, który niekiedy wstępował dla wypalenia fajki do którego z osadników moralnie się prowadzącego. Infirmer Raulin, dobrze pamiętam jego nazwisko, wszedł nie zapukawszy do drzwi.
— Nieszczęście moje dzieci, nieszczęście, — rzekł ocierając pot z czoła.
Naraz odezwało się wiele głosów z zapytaniem.
— Ach! mój Boże! co takiego? co się stało?
— Złe nowiny! moje dzieci, bardzo złe....
— Ależ powiedz nam, — krzyczały kobiéty.
— Pozwólcie mi odetchnąć. Ach! oto statek Jan-Bart, który był sygnalizowany jeszcze przedwczoraj, z ładunkiem....
Tu zatrzymał się, i poniosł rękę do swych ust grubych.
— No, dokończ!
— Ach! grozi wam konkurencya moje panie! lecz na pewien czas nastąpiło zawieszenie broni. Ładunek 70 kobiét mieszczący się na okręcie Jan-Bart nie mógł minąć wysp Zbawienia i należy się domyślać, że doznał bardzo wielkich uszkodzeń. Pan gubernator otrzymał depeszę za depeszami.
— Biedne stworzenia! powiedzieli mężczyźni. Na stronie kobiét panowało milczenie.
— Nakoniec, nie ma nic pewnego! rzekłem, zapytując, czy zdołano przynajmniéj podróżnych na ląd wysadzić?
— Nie ma o tém stanowczéj wiadomości.
Infirmer usiadł przy ogniu gorejącym na kominie, a rozmowa nie ustawała. Smętna pora roku nasuwała niewesołe opowieści. Rozprawiano mianowicie o negrze Dehimbo, na którym w krotce miano wyrok śmierci wykonać.
Grabieżą i morderstwami Nahimbo dwa lata był postrachem okolic Kayenny, a nawet trzymał w szachu policyę miejską. Opowiadania jego awantur wyglądały na legendy; przedstawiono go jako naraz w kilku miejscach się pojawiającego, niewidzialnego, ująć nie możliwego, obrośniętego i do pasa nagiego. Kommunikacya między koloniami i miastem była przerwana, nie dostarczano już ani owoców, ani jarzyn na targi. Kayenna miała być ogłodzona przez jednego negra. Ten potwór, którego nie mógł wyśledzić i złapać cały legion policyantów, został pochwycony jak lis w kurniku. Pewnego poranku, po zrabowaniu odosobnionéj kolonii, dwóch służących negrów dopaść go zdołało. Jeden z nich dał ognia z fuzyi — Nahimbo upadł, lecz natychmiast powstawszy, z pałaszem w ręku zaczął nacierać na przeciwnika. Jednak towarzysz jego taki mu zadał cios pałką w samo czoło, że go ogłuszył, wtedy rabusia skrępowano i w ręce policyi oddano. Po długich badaniach, które wykryły straszne i skombinowane okrócieństwa, prezes szukając napróżno choćby cienia złagodzenia kary dla tego dzikiego człowieka, zapytał się:
— Jakie jest prawo w twoim kraju? Co robią z tym co kradnie i zabija?
— Zabijają go — odpowiedział murzyn zgrzytając zębami.
Rzeczywiście Nahimbo był stracony w Styczniu 1862 roku.
Inni opowiadali walki z tygrysami w lasach jeszcze nietykanych, spotkania z wężami, chwytanie kaimanow; rożnego rodzaju awantury, mogące dzieci nabawić strachu. Szczęściem dzieci już spały, a całe towarzystwo zdawało się lubować w tych okropnych opowieściach. Co do mnie, byłem tegoż zdania co dzieci, więc spać poszedłem. Lecz w śród nocy podniecona wyobraźnia, unosiła mnie na niezmierzony ocean Atlantycki, znajdowałem się na wątłej barce, która wirowała na morskich bałwanach. Przybiłem do okrętu Jan-Bart tonącego w czasie mojego marzenia i wyratowałem wszystkie 70 kobiét jednę po drugiéj, na mą łódkę wątłą jak łupina orzecha. Obudziwszy się nad ranem, myślałem iż rzeczywiście spodziewany okręt może wkrótce nadpłynąć i jeżeli w liczbie przybyłych kobiét znajdzie się jedna według mego gustu, to zapewne nic odmówi mi oddania swéj ręki.
W tem miejscu opowiadania rćszedł służący, Surypere przerwał swą spowiedź.
— Co tam nowego? zapytał lord Trelauney.
— Milordzie, przyszła ta wieśniaczka, która milord zawołać kazałeś.
Trelauney powstał silnem wzruszeniem przejęty.
— Magdalena moja przybrana matka! wyszeptał do siebie i obróciwszy się do Surypera rzekł.
— Spoczniéj na teraz, jutro zażądam końca twojéj historyi.
Magdalena siedząc w sąsiedniéj sali, oczekiwała przybycia lorda; biedna kobiéta bardzo się zestarzała. Jéj włosy zupełnie zbielały, zmarszczki, wzrok pełen boleści i cała postać wymownie świadczyły, jak wiele przecierpieć musiała. Ujrzawszy Irelauneya powstała.
— Wezwano mnie w imieniu jaśnie wielmożnego pana, a ponieważ służący powiedział mi że idzie o młodą dziewczynę któréj szukam od wielu miesięcy, przeto natychmiast tu przybyłam. Panie! czy masz o niéj jaką wiadomość? nazywała się Ludwika....
— Tak pani, odrzekł Trelauney, lecz zanim ujrzysz dziewczynę, którą opłakałaś...
— Za nim ją ujrzę, — zawołała Magdalena, — a więc ona jest tutaj?
— Jest niedaleko... lecz nie możesz jéj jeszcze zobaczyć.
— O panie! jak najprędzej, błagam cię...