Strona:PL A Scholl Najnowsze tajemnice Paryża.djvu/70

Ta strona została przepisana.

iż moja głowa i krew uspokoi się śród zajęcia. Spuszczanie drzew z pnia nie było tam rzeczy łatwą, i prawem określoną jak w lasach rządowych we Francyi; trzeba było siekierą torować sobie przez gąszcze, rozpoczynać dwadzieścia razy robotę, nim się natrafiło na pień prosty i równy, zdatny do obrobienia na krokwy. Nadto owady zjadliwe brzęczą koło uszów, a bataljony robaków jadowitych, owych nieprzyjaciół nieustannych, nienasyconych i prawie niedostrzeżonych, ciągle cię atakują, nie dając wytchnienia.
Armje mrówek ziemię pokrywają. Nazywają je ognistemi mrówkami, gdyż jad takowych po ukąszeniu, piecze ciało jak rozpalone żelazo. Powiadam armje mrówek, gdyż rzeczywiście te żarłoczne stworzenia idą porządnym szykiem i można się przekonać, iż nacierając, posłuszne są z karnością wodzowi kierującemu oddziałami, zupełnie zdolnemu do grupowania swych pułków, maszerujących do ataku. Trzeba się również strzedz niedźwiadka w dziuplach drzew siedzącego. Nie jest on zaczepiającym, ale poruszony z legowiska, zadaje ranę swym lancetem i dla tego przezorność radzi zostawić go w spokoju.
Najstraszniejszym ze wszystkich owadów, jest obrzydliwy pająk, rako-pająkiem zwany, olbrzymiéj wielkości dochodzący. Brzuch jego czarniawy i kosmaty, przewyższa objętość jaja indyczego. Wiele takich straszydeł z mojéj ręki zginęło. Potwór ten przędzie siatkę podobnie jak nasze pająki ogrodowe, tylko w rozmiarach daleko większych, i dzierganą jak prawdziwa sić do łowienia ryb, wytrzymującą też szamotanie się ofiary choćby silniejszjé od napastnika. Zamilczę nateraz o jaguarach i wężach, bom ich dotychczas nic widział.
Miałem niejakie szczęście za przybyciem do lasu, gdyż prawie na wstępie znalazłem cztery wysokie i proste drzewa, jakby na mą siekierę oczekujące. Kosiki powtarzały piosnki które gwizdałem dla uprzyjemnienia sobie roboty: ptak mucha i kolibry migały między gałęziami, jak błyskawice drogich kamieni, z szybkością skrzydlatjé wiewiórki.
Po spuszczeniu z pnia drzew i ociosaniu gałęzi, przywlokłem je na brzeg lasu. Miałem przed sobą z ćwierć mili do domu, trzeba więc było myśleć o sprowadzeniu tam drzewa. Związałem przeto pnie grubą liną, zarzuciłem jej końce jak chomonto na ramiona i tak ciągnąłem mą zdobycz przez błotniste pola, gręznąc nieraz po kolana. Musiałem zdobyć się na energją i wytężyć me siły, zrobiłem to z ochotą, gdyż konieczność wymagała ażeby je przywlec do méj siedziby — i przywlokłem.
Nasza mała kolonia oddychała radością, spodziewano się otrzymać nowiny z rodzinnego kraju. Statek wydostał się na pełne morze i był sygnalizowany z Maroni, mój Boże znowu mieliśmy usłyszeć o Francyi! Krzyżowały się zapytania i domysły; muszę nawet wyznać że mężczyźni byli gadatliwsi od kobiét, jakby się spodziewano, że deportowane do Kayenny, przywiozą między fałdami swych spódnic trochę powietrza z ukochanéj Francyi.
Czułem się zmęczony i głodny nie jedząc nic od rana. Zabierałem się więc zasiąść do stołu, kiedy strzał armatni rozległ się w powietrzu, na który to znak zapomniawszy o pożywieniu, pobiegłem aż na brzeg rzeki. Rzeczywiście okręt stał o jakie dwieście kroków od St-Laurent. Cała kolonia wybiegła na jego spotkanie, dyrektor i siostry zakonne uszykowały się przed nami, szmer panujący w tłumie zebranych zdradzał nie tylko ciekawość, ale i ogólne wzruszenie. Okręt przybił do lądu.
Po jednéj deportowane wychodziły z kajut, rzucając ponure i wstrętne spojrzenie na ich przyszłe siedlisko. Uszykowały się jak owce na pomoście czekając obojętnie wysadzenia na ląd; oczekiwały nawet z rezygnacyą. Rzucono ruchomy most dla połączenia okrętu z wybrzeżem i rozpoczęła się smutna defilada. Nędza, głód i nawyknienie do bezwstydu, nacechowały prawie wszystkie oblicza tych kobiét. Wzrok kołowaty, czoła bezmyślne i owe ręce kościste, wyschłe, które więcéj podobne były do rękojeści gilotyny jak do rąk ludzkich; nadto ubiór brudny, zniszczony w czasie długiéj przeprawy na morzu, oto obraz przymusowych pokutnic, który przyznacie nie mógł zachwycić, choćby najskromniejszéj wyobraźni. Trzy lub cztery z nich stanowiły pewien wyjątek, z powodu zachowania młodzieńczéj świeżości. Jaskrawy rumieniec krasił marmurowe lica, włosy głowę oplatające jeszcze życia nie były pozbawione, lecz cały szereg pokutnic spoglądał martwo, na wszystkich się stan poniżenia wypiętnował.
Mniemano że już wszystkie deportowane na lad wysiadły i kapitan oddał dyrektorowi listę imienną takowych, zaczęto więc wywoływać każdą do apelu. Nazwisko Martyny Ferrand po trzykroć wymienione zostało bez odpowiedzi; dopiero kiedy cały chór meger czwarty raz go powtórzył, jakaś postać ludzka wychyliła i się z po za wielkiego masztu, obciążona bagażami, idąc powoli i poważnie aby złączyć się z gromadką potępionych przez prawo grzesznic.
— Jesteś rzeczywiście Martyną Ferrand? — spytał pisarz czytający listę.
Odpowiedziała kiwnięciem głowy.
— Czy ona jest niemą? mówili drwinkujący, spinając się na palcach, aby lepiéj widzieć tę kobiétę. Ach jakżeby była szkoda, gdyby to było prawdą! — pomyślałem.
Martyna Ferrand rzeczywiście mogła się liczyć do pięknych, mając cały urok młodości. Żaden z jéj regularnych i melancholicznych rysów, nie zdradzał spodlenia, lub nawyknień występnych. Czoło jéj wysokie, objawiało tylko wewnętrzną walkę przez febryczne drgania skroni. Mimo ubioru więziennego, zachowała godność postawy, która ją stanowczo wyróżniała od natur trywialnych, grubijańskich innych kobiét, pomiędzy któremi nadal żyć miała
Wyładowano na brzeg cuchnące skrzynie, a każda z depertowanych poznawała swoje rupiecie. Dziurawe chustki i brudne fartuszki w ogólności stanowiły tłómoczki, albo zawiniątka podróżne. Harpie te walczyły o pierwszeństwo w odbiorze swych rzeczy, co trwało dosyć długo. Martyna stała na uboczu nieporuszona jak posągowa postać, nie zwracając uwagi na bezwstydną wrzawę swoich sąsiadek.
Kiedy już wszystkie ze sprzeczających się swoją zdobycz zabrały i gdy już pole walki zostało wolne, wtedy Martyna zaczęła szukać wzrokiem swoich szczupłych bagażów, które megery uniesione zapałem bójki, na różne strony porozrucały. Tu koszula walała się w kurzu, o dziesięć kroków daléj para pończoch, tam chustka do nosa, w około jakaś część zawiniątka leżała. Skoczyłem z dziarskością