młodzieńczą, pozbierałem skwapliwie rozpierzchłe rzeczy, następnie zawinąłem wszystko starannie w mocną chustkę, jaką zawsze starałem się mieć przy sobie i tak elegancko ułożony tłumoczek, co nie mało pochlebiało méj miłości własnéj, postanowiłem oddać jego właścicielce. Ona w czasie mego zajęcia patrzała na mnie, a jéj piękne niebieskie oczy spotkały się z mojemi. Widziałem w mojem życiu dużo oczów niebieskich, lecz tak czułego i jasnego błękitu, nigdy!... nie spotkałem tylko jedne takie oczy Martyny! Nieznaczny uśmiech pół wstydliwy, był nagrodą za mą przysługę, kiedym jej doręczał zawiniątko.
— Tak będzie lepiéj niż w kurzu, panno Martyno Ferrand.
Wymówiłem ostatnie wyrazy z naciskiem, ażeby wiedziała, żem zapamiętał jéj nazwisko.
— Dziękuję panu... i tu zatrzymała się, a ja dokończyłem śmiało.
— Surypere, do usług panny.
— A więc składam mu podziękowanie, panie Surypere.
Nie był to głos zwyczajny, lecz cudna melodia, a wymówione przez nią wyrazy, brzmiały mi w uszach. Takie było pierwsze i uczciwe poznanie z Martyną Ferrand.
Mimo stoczonéj walki z samym sobą, m usiałem wyznać w cichości ducha, że moje serce zostało zranione. Całą noc marzyłem tylko o Martynie: widziałem nieustannie szafirowe jéj oczy i usta strojne w białe ząbki; nawet sploty włosów wymykające się swawolnie po obu stronach warkocza stały ciągle w méj pamięci.
Niestety w naszéj kolonii karnej St-Laurent, miłość nie mogła postępować tym trybem co gdzieindziéj. Używałem osobiście względnéj swobody, lecz biedna Martyna nie mogła wychodzić z klasztoru; ona spędzała dnie na ćwiczeniach religijnych i na pracy przy szyciu. W końcu pierwszego miesiąca, od czasu przybycia Martyny do Kayenny, ujrzałem ją przez kraty. Ta polna roślina, przy wysiadaniu ze statku, pełna jeszcze życia i świeżości, marniała w czterech zimnych murach szpitala. Powiedziałem więc sobie: panie Piotrze, nie byłoby to wcale kłopotem, gdybyś wiódł swe życie obok téj dziewczyny i zapewne ona byłaby zdrową. Trzeba pomyśleć, w jaki sposób można tego dopiąć.
Na chęciach mi nie zbywało ażeby spiesznie trafić do celu, lecz jak się wziąść do działania? Przedewszystkiem należało uzyskać zezwolenie Martyny; a przecież zakonnice, nie wysyłały swych pensyonarek na przechadzkę przy blasku księżyca, z miejscową młodzieżą. Nie tańczono także w niedzielę, nie było więc innego sposobu porozumienia się, tylko na migi, jak małpy w lesie. Nadto trzeba było szukać sposobności spotkania, ażeby zacząć rozmowę pantominami.
Jedna myśl błysła w mej głowie. Byliśmy obowiązani słuchać mszy świętéj: uszykowani w czasie nabożeństwa w przyzwoitéj odległości od kraty klasztornej, więc niepodobna choćby kilka wyrazów zamienić, a mimika z oddalenia nie mogła wszystkiego wyrazić. Mężczyźni mieli obowiązek tylko być na sumie; lecz ci którzy odznaczali się dobrem prowadzeniem i ciągłą usilnością w pracy, otrzymywali łatwo pozwolenie bywania na nabożeństwach niedzielnych po południu, że zaś niewielu żądało tego pozwolenia, łatwo więc było umieścić się w kaplicy. Nic potrzeba też było trudzić dozorców dla trzech lub czterech chrześcian, ożywionych tak przykładną pobożnością. Przygotowałem więc mój plan, który miałem wykonać we święta Bożego Narodzenia.
Jakoż tego dnia wszedłem do kaplicy. Zauważyłem miejsce gdzie siada Martyna; po lewéj stronie przy filarze stało jéj ostatnie krzesło. Przygotowałem sobie nizką ławeczkę, którą postawiłem z drugiéj strony opiekuńczego filaru. Podczas mszy pasterskiéj o północy, wsunąłem się na moje stanowisko bez zbudzenia niczyjéj uwagi i ukląkłem w cieniu ukryty. Dzwonek dał znak błogosławieństwa, wszystkie kobiéty powstały, Martyna robiąc to samo spostrzegła mnie klęczącego, gdy naumyślnie wychyliłem głowę za filaru. Udała niby zadziwienie, lecz w téjże chwili zachwiała się, jakby straciła równowagę. Nie potrzebowałem tylko wyciągnąć ręce aby ją pochwycić, a nawet miałem odwagę ponieść do mych ust jéj rękę, którą trzymałem. Zostawiła swoją dłoń w mojéj dłoni przez cały czas, kiedy inne kobiéty klęczały pochylone nad posadzką.
— Jednę minutę, jednę sekundę dozwól na wymówienie dwóch wyrazów Martyno; muszę z tobą widzieć się dziś jeszcze, wyrzekłem w chwili kiedy dzwonek naznaczył koniec nabożeństwa.
Śród szelestu poruszonych krzeseł, mogła mi odpowiedzieć jasno i z naciskiem: Czekaj przy wyjściu z kaplicy.
Już skończyło się nabożeństwo, nie potrzebowałem więc długo czekać na radosne z nią spotkanie. Zakonnice uszykowały pokutnice param i, na znak przełożonéj szereg ten zaczął wychodzić ze świątyni. Zamieniłem ostatnie spojrzenie z Martyną, a jéj wzrok nie pozwalał mi wątpić o dalszym skutku méj prośby. Jakoż niedługo kazała czekać na siebie.
— Jednę chwilkę, jednę — rzekła mi, zapomniałam książki do nabożeństwa.
— Martyno kocham cię!...
Głos krzykliwy odezwał się we dzwiach — i cóż ta książka?
Martyna miała tylko tyle czasu, że mogła ścisnąć energicznie mą rękę.
Zrozumiałem, uścisk ten był wymownem zezwoleniem. Ale nie tu kończyły się nasze męki. Nazajutrz piśmiennie prosiłem naszego dyrektora o posłuchanie, który też przyjął mnie ze zwykłą dobrocią.
— I cóż mój chłopcze? musi tu iść o interes państwa, kiedyś aż chwycił za pióro. No czy cię nie ogarnęły jakie ambitne zamiary? Założę się, iż przyszedłeś prosić o jakie nowe ustępstwo.
— Istotnie proszę o ustępstwo panie dyrektorze, lecz niewinne, nie wymagające ani korespondencyj, ani żadnego zachodu. Przychodzę prosić po prostu o zezwolenie na moje małżeństwo.
— Och! tak po prostu: ależ to nie jest tak zwyczajne jak ci się zdaje.
Najprzód trzeba aktu cywilnego, metryk wiarogodnych, świadectwa że nie zostawiłeś żony we Francyi. Ach zwyczajnie! to się da powiedzieć, ale dokonać! no zobaczemy.
Zadzwonił: w szedł natychmiast służący.