— Zażądaj w sekretaryacie akt osobistych Surypera, pospiesz się!
Zacny ten człowiek mówił daléj wesoło częścią na seryo, częścią żartobliwie.
— Wiadomo ci że nasze pensyonarki klasztorne nie są bez grzechów: trzeba nie jednego choćby malutkiego, ażeby sprawiedliwość skazała ich na tak długą i niebezpieczną przeprawę do Kayenny.
Służący przyniósł dosyć gruby tom akt moich; po przeczytaniu rzekł dyrektor powstawszy:
— Nie znajduję żadnéj przeszkody z twojej strony. Mam pod ręką wszystkie dowody dla ciebie konieczne i mnie od odpowiedzialności zasłaniające. Prócz tego, od czasu jak jestem świadkiem twojéj odwagi i twych usiłowań, potrafiłem cię poznać i ocenić. Jesteś wolny od wszystkich poprzednich zobowiązań, twoje zaręczenie mi wystarczy.
— Jestem bezżenny.
— To się rozumie. Teraz przystąpmy do imienia, nazwiska i stanu narzeczonéj.
— Nazywa się Martyna Ferrand: przybyła z ostatnim konwojem kobiét.
— Ach wiem... brunetka, dobrze zbudowana i o którjé dotychczas tylko dobre świadectwa otrzymywałem.
Powtórnie zadzwonił; za ukazaniem się służącego rzekł:
— Akta Martyny Ferrand.
Akta zostały natychmiast przyniesione. Dyrektor usiadł przy biurku i kazał mi zająć miejsce na krześle. Otworzył plik papierów które odczytał kartkę za kartką. Niekiedy uderzał po papierze z nerwowem wstrząśnieniem, świadczącem o uczuciu jakiego mimowoli doznawał. Kiedy skończył czytanie aż do ostatniego wiersza, zadumał się głęboko, oparłszy czoło na ręce. Potem obracając się nagle ku mnie, rzekł:
— Poccerpane przezemnie wiadomości są zupełne, lecz dosyć długie.
Zresztą jaki robak cię ukąsił tego rana? Czyż warto żenić się tutaj, kiedy twój czas pokuty wkrótce się kończy!... nie licząc w to żem prosił o ułaskawienie dla ciebie.
— Ale ja kocham tę kobietę, kocham ją panie!
— To się nazywa mówić otwarcie!
Potem usiadł naprzeciwko mnie i uderzając przyjaźnie po ramieniu, mówił ze wzrokiem utkwionym w moje oblicze:
— Nasza rola jak o naczelników mających władzę nieograniczoną w tutejszych zakładach karnych, jest równie delikatną jak spowiednika.
Po wydaniu wyroku osądzony nic nam nie jest winien, tylko poddanie się karze wymierzonéj. Występków lub zbrodni, które wymagały surowości prawa, nie wolno nam roztrząsać. Jednak powtarzam ci, mam obowiązek, nawet konieczność powiedzenia: nie żeń się w tutejszéj kolonii!
Po szczerości mowy dyrektora, byłem przekonany, iż rzetelną prawdę mi wypowiedział, lecz niezwalczona miłość paliła me piersi i oburzałem się na samą myśl spotkania jakich bądź przeszkód między mną a Martyną; powstawszy więc z kolei, rzekłem:
— Och! co mamy robić panie! my nieszczęśliwi których prawo raz napiętnowało? Czy pan możesz wierzyć, aby którakolwiek matka w rodzinnym kraju oddała córkę w małżeństwo człowiekowi, wypuszczonemu z tego piekła zwanego galerami, po wycierpieniu kary? Zbezczeszczone istoty mogą się rehabilitować tylko przez połączenie z podobną sobie istotą, dwie słabości mogą się zlać w jedną silną wolę. A przytem kocham bezwarunkowo, ślepo, kocham z zapałem, który całą mą istność ogarnął do tego stopnia, że gdybyś pan zechciał mnie zmusić do wysłuchania, jakie błędy popełniła Martyna Ferrand, to za pierwszym wyrazem rzuciłbym się z tego okna panie. Tak ją kocham, że przysięgam, — iż nigdy przez całe życie nie zapytam się o jéj przeszłość, nie będę śledził dotychczasowego życia téj, która się zgodzi na połączenie swego bytu z bytem człowieka poniżonego, człowieka przez sprawiedliwość wykluczonego ze społeczeństwa ludzi bez zmazy.
Mój opiekun słuchał z wzrokiem utkwionym w mą postać, dozwolił wynurzyć się zupełnie.
— Zrozumiałem, rzekł spokojnie. Stanie się według twego życzenia, przykro mi tylko powtórzyć ci: iż wstępne formalności zajmą dużo czasu, gdyż przy największym pośpiechu w działaniu, musisz być cierpliwy najmniéj sześć miesięcy.
— A więc będę czekał, — odpowiedziałem stanowczo i zwróciłem się ku drzwiom aby odejść.
— Za tém musisz czekać na pierwszego kuryera mój biedny Piotrze. Obejrzawszy się na korytarzu, zobaczyłem przyjazny i sympatyczny wzrok dyrektora, który mi jeszcze towarzyszył.
Sześć miesięcy oczekiwania, a może i dłużéj z powodu nieprzewidzianych przeszkód w drodze kuryera, policzone być miały w méj pamięci jako najboleśniejsze, które bez wątpienia życia uweselić nie mogły. Trzy pierwsze szczególniéj stały się dla mnie prawdziwem męczeństwem. Traciłem odwagę i przeczuwałem chwilę w któréj wytrwałość moja na ciężką próbę mogła być narażona.
Pewnego dnia dyrektor przyszedł do mojego domku, aby odwiedzić swego dobrego Piotra. Leżałem wtedy na nędznem posłaniu, nieczuły na wszelką pociechę. Bezwładny, pognębiony, ach jakaż myśl szczęśliwa przywiodła tego zacnego człowieka?
— Mój przyjacielu, — rzekłon, teraz kiedy już nie ma wątpliwości o twojjé rezygnacyi, o twem postanowieniu doprowadzenia do skutku zrobionego projektu; przyszedłem wesprzeć cię w twym zamiarze. Na początek, musisz mnie formalnie prosić o rękę Martyny Ferrand.
— Błagam pana jak o łaskę! o dobrodziejstwo! o błogosławieństwo! nareszcie jak o zbawienie!
— Dobrze, trzeba zapytać jéj czy się zgadza na ten związek. Najlepsze dzieła mają swój koniec, trzeba więc żeby miały i początek.
— Czyż wolno mi z nią się widzieć?
— To już do mnie należy. Słuchaj Piotrze, zdobądź się na odwagę, gdyż sam cię postanowiłem oświadczyć.
Skoczyłem z łóżka, bez względu na należne uszanowanie mojemu protektorowi; w kilka minut byłem już ubrany.
Wkrótce wprowadził mnie do pokoju przeznaczonego w klasztorze do przyjmowania gości i kazał przywołać Martynę. Ujrzawszy mnie, zbladła okropnie i sądziłem że mdleje; ja zaś prawie nie żyłem.