odetchnąć świeżem powietrzem, bo czułem żebym się tu udusił. Szczęściem, nasz dozorca przypomniał sobie że miał tyle dusz na opiece, a przynajmniéj że tyle głów powinien zameldować do apelu. Powstał więc i zawołał stentorowym głosem:
— Daléj w drogę niegodziwe stado! dosyć na dzisiaj!
Gromadka przyzwyczajona do biernego posłuszeństwa stanęła w porządku i udała się na wybrzeże.
Noc już zapadła, ciemna i mglista, najmniejszy wietrzyk nie marszczył powierzchni wód, więc żagiel stał się nieużyteczny. Usiadłem przy sterze i puściłem łódź na środek rzeki jednym rzutem mej siły, co mnie uspokoiło, bo niecierpliwość męczyła. Nie śmiałem jednak wiosłować zuchwale, gdyż trzeba było unikać skał, a ja drogi nieznałem, nie płynąc tamtendy tylko raz czy dwa i to po dniu jasnym. Nadzorca mianował się kapitanem statku, a ja wykonywałem jego rozkazy. W godzinę uczułem osłabienie w całem ciele, upadłem zemdlony pod ławkę na której siedziałem.
— On nie ma w sobie ducha, rzekł z flegmą komendant, dalej inni weźcie się za rudel, trzeba nam dopłynąć!
Zastąpili mnie towarzysze, a ja leżąc starałem się zebrać myśli bezustannie trapiące. Niekiedy jak błyskawica, majaczył obraz strasznej dramy, krwawy, ohydny, niegodny i podły!
Zbliżyliśmy się do S-tej Laurent, dzwon klasztorny dawał znak spoczynku, światełka migały po ulicach, okiennice zamykano, tylko niektóre okna błyszczały jak oczy ciekawego. Jeszcze barka niezupełnie przybiła do lądu, a ja już wyskoczyłem jednym skokiem i zacząłem biedź z całej siły. Głosy moich towarzyszy przywołały mnie.
— Hej, Piotrze przyjacielu, a twoje pakunki?..
Zapomniałem o nich, trzeba się było wrócić, obładowano mnie jak można najlepiej; odszedłem nie podziękowawszy nikomu. Nareszcie okrążyłem parkan klasztorny, tam była moja siedziba, ach co robi w tej chwili morderczyni dzieci? a moja córka, moja córka!!
Otworzyłem drzwi gwałtownie i wpadłem jak szalony. Petronella się przebudziła, wyciągnęła do mnie swe tłuściuchne rączki i położyła główkę na poduszkę. Co do matki, ta robiła pończoszki, poruszając nogą regularnie kołyskę. Najsprzeczniejsze domysły, uwagi, krążyły po mej głowie. Możeż być zbrodniarką ta, której wzrok swobodny i miły spoczywa na kolebce, kobieta pracująca spokojnie, oczekując ojca i czuwając nad dzieciną podczas snu z macierzyńska troskliwością?
Nie, to nie może być ona! to niepodobna aby to była ona, mówiło mi sumienie.
A jednakże, czytałeś jéj nazwisko, odpowiadał nielitościwy rozum i powtarzałem po sylabie, Mar-ty-na Fer-rand! liczyłem litery i stałem jakby bez duszy. Po takiem utrudzeniu ciała i umysłu po takich torturach, położywszy się usnąłem natychmiast. Z pierwszym brzaskiem dnia zerwałem się z posłania ostrożnie, ażeby nie przebudzić nikogo, moja żona spała spokojnie. Bez wątpienia zgryzoty nie mogły mieć siedliska w piersiach oddychających swobodnie z oznakami czerstwego zdrowia. Żaden zmarszczek nie zarysował pogodnego jéj czoła, żadne drgnienie nie wstrząsnęło spokoju tego ciała. I jeżeli spokój i swoboda ducha istnieją na ziemi, to ich wierny obraz miałem przed oczyma. Starałem się upewnić w tem przekonaniu, ale logika nieubłagana stawiała mi na tej drodze nieprzebytą zaporę.
I rzecież ona była potępioną! szeptał mi rozum. A ty sam! odpierało sumienie oburzone, jakiem prawem możesz uchylać zasłonę przeszłości drugich, kiedyś nie wzdrygnął się przed profanacya saméj śmierci?!
Walczyłem, lecz podejrzenie gryzło i jątrzyło powoli nie serce, pomimo oporu jaki stawiałem, aby sic nie poddawać zwątpieniu. Występek mój zależał od mojéj tajemnicy, od mego milczenia i był jedynym może w rocznikach sądów przysięgłych, ale jéj imie było wydrukowane, w gazetach ogłoszone!
Rozerwałem sznurki krępujące pakunek i rozwinąłem dzienniki po arkuszu. Szczegóły zbrodni Martyny były przerażające. Ona spała ciągle. Przybliżyłem przeklęty papier, który zrujnował mój spokój życia, do lampki palącéj się całą noc dla dziecka. Gazeta spłonęła, a ogień lizał litery opisujące spełnione zbrodnie, jak ogień piekielny, zanim pożarł wszystko, aż do skrawka papieru pozostałego w mych palcach.
Przez chwilę mniemałem, że się wszystko skończyło, że ten kawał papieru w popiół zamienionego, uniósł w niepamięć wszystkie moje cierpienia, niwecząc dowód materyalny okropności, które mnie tak nękały. Zebrałem całą siłę méj woli w tém postanowieniu, aby w siebie wmówić, że to był sen szkaradny i że się teraz przebudziłem. Nadaremnie! ogień nie zniszczył zarodka ogarniającego mnie zwątpienia. A kiedy mówię zwątpienia, to tylko przez ustępstwo dla pamięci téj nieszczęśliwéj, gdyż nie podobna mi było zamknąć oczów na niezbitą prawdę.
Cały tydzień — jak wiek długi — pasowałem się z pokusą, aby wszystko wyznać Martynie. Była to droga najroztropniéjsza i najwłaściwsza. Jednakże, ponieważ dotychczas unikałem wszelkich zwierzeń, czyż więc miałem prawo tak późno przyjmować rolę jéj oskarżyciela i sędziego? A potém jakiż koniec téj dramie? bezwątpienia rozłączenie.
Chociaż miałem niewątpliwe przekonanie o zbrodni, nie mogłem przecież odmówić towarzyszce mojego życia od lat dwóch, delikatności uczuć, których po stokroć byłem naocznym świadkiem i które mej uwagi nie uszły. Mogła ona znieść moją pogardę przed ślubem, lecz teraz, czy schyli czoło przed wstydem? Mniemam iż ją znałem dobrze. Ona porzuciłaby dom mężowski, aby zwiększyć jeszcze karę dla siebie i uniknąć przygniatającego ciężaru mojéj obecności, któraby stała się dla niéj wiecznym wyrzutem, nieustanną obelgą. A cóżby się stało z Pietrusią? moją pieszczotą, śród tych okrutnych rozłączeń! czyż który z nas z rękami stwardniałemi od pracy, zdoła wypiastować małego aniołka?
Lecz sam Bóg przyszedł mi na pomoc, zsyłając z niebios myśl serdeczną i pocieszającą, której mogłem się uchwycić a była ona deską zbawienia dla tonącego. Myśl ta ocalająca mnie od samobójstwa lub morderstwa, gruntowała się na przekonaniu, że Martyna jest niewinną. Wprawdzie było dowiedzio-