iść dla wynalezienia miejsca, gdziebyśmy mogli noc przepędzić. Szedłem więc jeszcze długo i z trudnością, aż nareszcie wynalazłem kawał suchéj skały, która zdolną była zasłonić nas od wiatru.
Umieściłem mą dziecinę w jednym załamie, i osłoniłem jak mogłem najlepiéj, lecz strzegłem się zapalić ognia, pomnąc na odwiedziny kaimanów, owych nieproszonych gości. Nadto ogień śród nocy przywabia nietoperze i owady. Upadający ze zmęczenia, wraz z córką spiesznie pragnęliśmy spoczynku. Moja mała już spała, położyłem się przy niéj i wkrótce twardo zasnąłem. Noc mieliśmy okropną. Przenikliwy wiatr szczypał nie dozwalając snu spokojnego, marzyliśmy prawie konwulsyjnie. Już chciałem wstać i iść daléj aż do wschodu słońca, lecz utrudzenie przykuło mnie do ziemi.
Ze świtem zostałem nagle zbudzony przeraźliwym krzykiem méj córki. Paluszkiem pokazywała mi lewy policzek krwią zbroczony: zanosiła się od płaczu, gdyż bardzo cierpieć musiała.
Obmyłem twarz dzieciny ze krwi pokrywającéj ranę i zbadałem ją, lecz dopatrzyłem tylko zadraśnięcie jakby kolką, na któréj przypadkiem mogła buzię położyć. Szukałem na około kolców, lecz nie znalazłem żadnego, tylko przy nogach dostrzegłem robaka na kilka cali długiego, obrzydliwéj czerwoności, zdeptałem go jednem uderzeniem nogi. Był to koralowy wężyk! Wziąłem na ręce moją drogą istotę i nie mając innych środków, zacząłem wysysać rankę bez odetchnienia, wypluwając wyssaną krew z materyą. Obrzmienie widocznie malało i ból ustał. Obwinąłem potem twarzyczkę dzieciny chustką ze szyi, zasłaniając jak najmocniéj od zetknięcia się z powietrzem.
Po dwugodzinnym pochodzie, ujrzałem ognie indyjskiéj wioski, byłem u Palenków. Udałem się prosto do najcelniejszego mieszkania, które uważałem iż należało do naczelnika plemienia, a żelazny pierścień na mym palcu okazał się cudownym talizmanem. Staruszka grzebiąca w popiele, powstawszy z uszanowaniem przywołała naczelnika rodziny, który nadbiegł wraz z 20 dzieciakami do domu. Oglądano pierścień podając go z rąk do rąk, z oznakami głębokiego uszanowania, potem posadzono mnie na honorowem miejscu i przez ośm dni nie podobna było wyrwać się z objęć gościnnych indyan, nie dozwalających mi pójść w dalszą drogę. Cecylka stała się przedmiotem największych pieszczot.
Pokazałem poczciwym Palenkom ranę zadaną przez wężyka i opowiedziałem jakim sposobem starałem się natychmiast zaradzić temu wypadkowi. Czarownica téj wioski chciała na nowo obmyć ranę, lecz gdy oparłem się temu, przeto poprzestała tylko na zadaniu roztworu z soku ziół, co wielką ulgę dziecięciu sprawiło. W ciągu naszego pobytu u tych dobrych ludzi, znowu przyśliśmy do czerstwego zdrowia, odzyskaliśmy siły oboje. Zgromadzonym indyanom oświadczyłem chęć puszczenia się w dalszą drogę, z wielkim ich zmartwieniem, bo potężny zwierzchnik koniecznie chciał nas zatrzymać. A żeby mnie do tego zachęcić, nietylko zapragnął podzielić się ze mną władzą jak wprzódy naczelnik Danisów, lecz co więcéj uczcić niby bożyszcze, do któregoby się modlili jego poddani. Odmówiłem kanonizacyi, jak przed kilkunastu dniami nie przyjąłem królestwa. Kiedy już nie pomogły ani ofiarowane godności, ani usilne prośby, naczelnik plemienia dał mi przewodnika, odprowadził nas aż do granicy. Tam ucałował mi ręce, robiąc znaki na czole, które przez grzeczność starałem się naśladować.
W końcu szóstego dnia podróży, cierpką woń soli uczułem. Oddychałem nią z rozkoszą bo był to ocean Atlantycki, a tam, tam dalej Europa. Nie podobna mi było dojść prosto do brzegu, gdyż zasłaniały go i broniły doń przystępu szeregi skał ciągnących się nad wodą. Napróżno śledziłem jakiéj drogi, ale żadnego przejścia nie odkryłem.
Teraz spocząwszy, zacząłem rozpamiętywać mą ucieczkę przez lasy, tak miłą tam samotność, mimo doświadczonych trudów i niebezpieczeństwa. Jak że przyciskałem do serca mą Cecylkę! ileż mi było drogie to dziecię tylko mém staraniem istniejące, jak tkliwe stały się dla mnie jéj pieszczoty, jéj niewinny uśmiech. Bardzo wiele ucierpiałem przez te trzy tygodnie, a jednak były to dnie najszczęśliwsze w mojém życiu.
Nareszcie znalazłem jednę rozpadlinę w skale. Z początku otwór ukazał się niewielki, lecz daléj ciągnął się pewien rodzaj galeryi, bo po drugiéj stronie światło dzienne ujrzałem. Przejściem tém postępowałem ostrożnie... W tém nagle uczułem że w jakąś sieć się zaplątałem, Cecylka wyśliznęła się z rąk moich i została w powietrzu zawieszona. Im więcéj się szamotałem, tym bardziéj zostałem krępowany przez siéć niewidzialną, potem coś czarnego i kosmatego zaczęło się poruszać... teraz poznałem żem wpadł w zasadzkę rako-pająka. Potwór ten rzadko opuszcza lasy, musiał więc tutaj mieć wiele zdobyczy na swe pożywienie, kiedy się w tym przesmyku nad morzem usadowił. Rzeczywiście ujrzałem na ziemi szkielety ptaków morskich, które się jego łupem stały. Korpus pająka czarny i błyszczący był tak wielki jak talerz; jego nogi żylaste i sierścią pokryte, olbrzymią postać mu nadawały.
Przejęty strachem i obrzydzeniem, zaledwie mogłem pochwycić nóż wiszący u mego pasa. Przeciąłem nici i zacząłem uciekać ku otworowi nad brzeg morski prowadzącemu. Potwór przyskoczył do mnie... Przez to wydrążenie w skale widziałem spokojne i błękitne morze, niebo jasne... powietrze było łagodne... a ja z mojém dziecięciem mam umrzéć!... Biédna istota z wyciągniętémi rączkami żądając pomocy, wołała: ojcze!...
Kupiecki okręt stał w przystani, ze spuszczonemi żaglami drzemiąc na kotwicach. Jeszcze trzy kroki, a byłbym ocalony!... Zdobyłem się na ostatnie wysilenie, w chwili więc kiedy pająk oparł na méj szyi kosmatą łapę, uzbrojoną w naczynie ssące podobnie jak pijawka, kiedy już miał ukąsić mnie śmiertelnie, wtenczas zatopiłem nóż w jego boku, aż po samą rękojeść. Zielonawa ropa wytrysła z brzucha pająka aż na moje oblicze, wstręt i obrzydzenie było silniéjsze nad mą energją, upadłem na wpół omdlony.
Suryper przerwał swe opowiadanie, dla otarcia czoła z zimnego potu.
— Wtedy, dodał Trelauney, — przybył w łodzi majtek z okrętu, który stał w przystani. Ów majtek szukający jaj nad brzegiem morskim, słyszał głos rozpaczliwy. Wyciągnął łódź na piasek, i uzbrojo-