Matka Halwecya przez jakiś czas zajmowała się zbieraniem gałganow, lecz odkąd p. Combalou dał jéj kapitał 300 franków wynoszący, aby zajęła się opieką dziecięcia Raula Villepont, który nie dozwolił zostawić go matce, odtąd Helwecya stała się ambitną. Złożyła ona te 300 franków w kassie oszczędności i porzuciwszy zajęcie gałganiarki, przyjęła na siebie obowiązki budzicielki. Obowiązek ten polega na tem, ażeby za zapłatą pięciu centimów na noc, uprzedzić i budzić przekupki bazarowe oraz siadające na placach, kiedy wybije godzina wzywająca je do pracy.
Matka Helwecya miała ze 30 praktyk, co jéj przynosiło 30 su na noc; przez dzień zajmowała się pleceniem koron grobowych na których można było wyczytać: Żal i pamiątka! Takie stanowisko Helwecyi obudziło chciwość Poety; wyrobił on sobie przekonanie, iż ożeniwszy się z nią zrobiłby dobry interes.
Świeca umieszczona w nędznym lichtarzu, rzucała blade światło na izbę budzicielki. Na stole talerz napełniony zupą, w któréj spoczywały dwie łyżki, ział obrzydliwą wonią tłuszczu i kapusty. Poeta popijał dziwną mięszaninę z alkoholu, pieprzu i piołunku złożoną.
— Zgubisz się twoją trzęsianką, rzekła doń z humorem matka Helwecya. — Czy nie możesz robić jak inni? sądzisz że kwarta za 11 su gorsza jest od twojéj mięszaniny?
Poeta wzruszył ramionami i odrzekł:
— Twojéj kwarty ani się poczuje, a tém mniéj twojego soku lukrowego, połyka się to bez wrażenia w gardle, bez smaku; przynajmniéj za swoje pieniądze żądam satysfakcyi. Mój truneczek drażni piersi, ile razy łyknę go dobrą szklankę, doświadczam pewnych wzruszeń... to sprawia przyjemność.
— Tak!... ale mówmy rozważnie — odezwała się Helwecya, bo każdego wieczoru w pięknym znajdujesz się stanie... aż mnie odbiega chęć pójść do merostwa.
Poeta skoczył jak oparzony i zawołał.
— Tylko proszę głupstw nie mówić... wiesz że cię kocham.
— Kochasz bo cię żywię.
— Gdyby i tak było? przecie trzeba jakiego powodu, ażeby się przywiązać do kogo. Czy znalazłabyś wielu którzyby się chcieli z tobą ożenić? Daję ci moje nazwisko... kiedy pójdziesz ze mną pod rękę, to zadawalnia miłość własną, a tém gardzić nie można.
Matka Helwecya nalała na osobny talerz zupy i podała go swemu narzeczonemu. W tym przysmaku znajdowały się kawałki wołowego ogona, kartofle, groch, kapusta, główka śledziowa, a wszystko opieprzone i gwoździkami zaprawne. Poeta rozdął swe nozdrza i wąchał zapach zupy z widoczną przyjemnością.
— To mi się nazywa prawdziwy bulion, bodajto być u siebie. W restauracyach nie można spotkać takich kąsków jak tutaj! W téj chwili dało się słyszeć bolesne kwilenie. Głos wydobywał się ze skrzyni w kącie stojącéj.
— Otóż ten bęben znowu zaczyna! krzyknęła Helwecya. Poeta już pijany, uderzył w stół pięścią i wrzasnął.
— Nie można mieć ani minuty spokojności, jeżeli się nie uciszysz to cię do dna przykuję.
Szmaty poruszyły się w skrzyni i z tego gnoju pojawiła się chuda rączka, a potem główka. Malec zaczął płakać. Poeta porwał kawał jakiś z podłogi i rzucił na dziecko, pocisk trafił powyżéj oczka, krew wytrysnęła... Powstała matka Helwecya i wyjąwszy ze skrzyni dziecinę, więcéj do skieletu podobną niż do istoty żyjącéj, zawołała:
— Nic dziwnego że dziecko krzyczy, kiedyś go skaleczył odłamem stłuczonéj butelki!
— Cóż chcesz... co znalazłem tém rzuciłem! mruczał Poeta.
Helwecya odezwała się znowu.
— Patrz jak się wije z bólu, całe skrwawione i pokaleczone.
— Uśpij go, — krzyczał z gniewem pijany.
Dziecina była naga, oblana krwią; strupy i siniaki pokrywały nędzne ciałko, tam gdzie nie było plastrów cuchnącéj materyi.
— Nie chcesz mi uwierzyć — powiedział Poeta, że ty tego bębna nie wychowasz. Gdybyś mnie usłuchała tobym go zaniósł gdziekolwiek tego wieczora, położył pod murem w Grenel albo w Vaugirard.
— A jeżeli go zażądają?
— Powiemy że umarło... i powiemy prawdę.
— Ażeby nas potem wsadzono do ciupy, — dziękuję!
— Więc ty kochasz dzieci?
Co do tego punktu, stan nędzy niemowlęcia, zbyt wymownie mógł objaśnić Poetę; w tym względzie nie było żadnéj wątpliwości. Jednakże matka Helwecya odpowiedziała ponuro.
— Własne dziecko byłabym może kochała, to które mi wzięto i zabito.... lecz cudzych nienawidzę.... chciałabym wszystkie zamordować. Kiedy spotkam jaką dziewczynkę lub chłopczyka w kącie, nie mogę przejść abym je nie wytłukła, potém ratuję się ucieczką. Targam je zwykle za uszy, a tém gorzéj dla nich, jeśli mi kawałek ciała w ręku pozostanie: wtedy dopiero doświadczam radości, i mam zadośćuczynienia...
Magera wzięła kawałek rzepy ugotowanéj i wpakowała go w usta dzieciny. Przyciśniona głodem biedna istota, mimo poparzenia się, połykała jedzenie z chciwością.
— Smakuje ci, — rzekł Poeta, — ha teraz zechcesz pić?
Pijak przytknął do buzi dziecka swą szklankę napełnioną trującym napojem, a tak przez siebie ulubionym. Niemowlę zaczęło kasłać i poniosło rękę do ust jakby nagle ból tam uczuło, wydając krzyk przeraźliwy.
— Cóż to znaczy? ten bęben uwziął się na mnie tego wieczora, — rzekł Poeta.
Helwecya odpowiedziała spokojnie: Ząbek ból mu sprawia.
— Kiedy mu ząb dokucza, to go trzeba wyrwać, odparł pijany i wziąwszy szczypce używane przez megerę do plecenia cmentarnych wianków, otworzył usteczka dzieciny, a potem szczypcami uchwycił biały ząbek niemowlęcia.
W téj chwili zapukano do drzwi.
— Nie otwieraj rzekła budzicielka.
— Odwiedziny o téj porze? zawołał poeta rzuciwszy szczypce: