Szedł jakiś czas bezmyślnie, prosto przed siebie, aż oparł się na końskiej targowicy, już prawie po za miastem na drodze prewadzącej do rzeki. Brak gwaru miejskiego i przestronne błonia okalające go zewsząd sprawiły, że nagle oprzytomniał i własne połozenie stanęło mu żywo przed oczyma w całej swej grozie. Przypuszczał na pewne, że stara Rózia o wszystkiem ciotce powiedziała.
W ślad za tą myślą błysnęło mu przed oczyma: „Co z tego będzie”. Kanonik!... Toby jeszcze potrafił znieść — spowiadał się przecież zawsze przed nim. — Ale ojciec. Na samą tę myśl rzucił się naprzód jak
dzik zraniony i chciał biedz do rzeki.
— Utopię się! — pomyślał — skończy się wszystko.
Wnet jednak pomyślał o matce, którą kochał nad życie. Stanął i znowu zaczął rozmyślać. Przypomniał sobie, jak mu ojciec zawsze mówił, że nie ma straszniejszej hańby
Strona:PL Abgar-Sołtan - Dobra nauczka.djvu/219
Ta strona została przepisana.