Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/022

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedy bo widzisz... delikatna sprawa — plątał doktor — ale jeżeli już koniecznie chcesz, to ci powiem, ale musisz mi dać słowo, że nie będziesz tego powtarzać i nie zrobisz z tego użytku.
— Jużeś pewno coś zełgał, kiedy tak się zabezpieczasz. Gadaj, komu chcesz, ja już nie ciekawy na takie tajemnice.
— Ale słowo ci daję... No, zresztą powiem ci i bez słowa. Wyobraź sobie, w Browarce dał mi do przeczytania ten Wędzolski paszkwil... szkaradny paszkwil... wierszydła jakieś na... No, zgadnij na kogo?
— Wiesz, że nie umiem zgadywać rebusów — wycedził przez zaciśnięte zęby Władysław, a w oczach błysnęła mu iskra gniewu. — Wygadaj-że raz — na kogo?
— Widzę, że się domyślasz... Na pannę Jadwigę!
Na te słowa Władysław zerwał się jak szalony, filiżanką pełną herbaty cisnął o ziemię tak, że się rozleciała na tysiące kawałków, a herbata obryzgała świeże, jasne ubranie doktora; nie zwrócił jednak na to uwagi, tylko zaczął biegać na około stołu, a gniew taki w nim wezbrał, że kilka chwil słowa nie mógł przemówić, i dopiero po dobrej minucie wybełkotał zdławionym głosem:
— Dureń! Nie, nie dureń... podlec, łotr, kanalja, bestya!... Ja mu... ja mu, gałganowi, uszy obetnę.. Nie! takiemu łajdakowi nie obcina się uszu... Każę go obatożyć! Słuchaj, doktorze! — zapytał, stając nagle przed zakłopotanym gościem. — Co on tam nabazgrał? Czy masz ten paszkwil? Czy wiesz, że on to sam napisał?
Pod tą kaskadą pytań doktor ani drgnął, z najzimniejszą krwią pił herbatę i palił papie-