żarni, przez trzydzieści lat doszliśmy do takiego dworku na Opolu.... Nie paniczowa to wina. Nie! Ja tego nie mówię, ale zawsze aż stygnę, jak sobie pomyślę, że i tego może nie stać.... A wtenczas, co my biedni poczniemy?
Tu stary nie mógł już ukryć łez cisnących się do oczu, odwrócił się więc, obtarł łzy kułakiem i chwytając za rękę swego młodego pana, ucałował ją serdecznie i mówił dalej głosem, w którym dźwięczał płacz.
— Eh! Stary Stanisław zawsze musi głupstwo powiedzieć. Stary zgłupiał. Stary do niczego Niech mi panicz... wielmożny pan daruje, ale to tak z serca, a z gorącości człowiekowi przyjdzie czasem.. Ot, idę już, idę... a kolacyjkę przygotuję galant, aż hrabia będzie palce oblizywać..
Pan Władysław stał ciągle na tem samem miejscu smutny, zadumany, w ziemię wpatrzony, nie zauważył nawet ostatnich słów. Staremu znać żal się zrobiło „swego panicza“, bo nadrabiając miną, zaczął gawędzić dalej z udaną wesołością.
— Nic jeszcze złego! Nic złego! Żeby nam Pan Bóg pozwolił ożenić się, w domu osiedzieć, dziateczek dochować — tu stary rzeczywiście uśmiechał się już zupełnie wesoło — to będziemy jeszcze statecznie panowali, i znowu do kalendarza nawrócimy. A jak wielmożny pan z obiadem rozkaże? — zapytał zmieniając ton i widząc, że wszystkich poprzednich jego słów pan nie słyszał, lub nie zwracał na nie uwagi.
— Z obiadem? — odparł machinalnie jakby budząc się się ze snu Władysław. — Z obiadem? A która to godzina Stanisławie?
Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/037
Ta strona została uwierzytelniona.