tak, iż zdawało się, że słowa przecisnąć się przez nie nie mogą... Hrabia śmiał się ciągle.
— Karolu! Karolu! — zawołał wreszcie drżącym jeszcze z oburzenia, ale już umitygowanym głosem. — Tyle razy cię prosiłem, ażebyś przedemną nie udawał gorszego, niż jesteś w rzeczy samej, żebyś się nie drapował w ten nieznośny egoizm, który cię tak szpeci... Ja nie wierzę w tę twoję pozę, znam cię doskonale i wiem, jaki jesteś wgłębi, ale inni cię nie znają... Albo i teraz, cóż ci zawiniła ta biedna dziewczyna, której dobre imię pozwoliłbyś poniewierać takiemu... takiemu Wędzolskiemu?... Karolu, ty...
Podczas gdy to mówił gospodarz, hrabia także wstał, twarz jego dziwnie spoważniała, nawet ten uśmiech szyderczy znikł zupełnie, patrzył na drżącego z gniewu Władysława, a jego spojrzenie zdradzało, że widok ten robi mu przyjemność, że dumny jest z tego uniesienia swego krewnego i przyjaciela. Po chwili jednak przerwał ten wzburzony potok słów Władysława, mówiąc:
— Dość Władek! Nie wiedziałem dotychczas, żeś się tak bardzo zaszłapał, chciałem tu dziś użyć bardzo pożytecznej nieraz broni — sarkazmu. Widzę jednak, że ona na nic się już tu nie przydała, że trzeba użyć poważniejszych argumentów, ażeby cię powstrzymać nad przepaścią... uchronić od nieszczęścia całego życia...
I popatrzył śmiało, przenikliwie w oczy Władysławowi, który pod wpływem ostatnich słów hrabiego zmienił się nagle, głowę opuścił; a twarz jego okryła się gwałtowną falą rumieńców.
— Widzisz? — mówił hrabia dalej, a uśmiech zarysował się znowu koło jego pięknych ust — to nie jest trudnem do skonstatowania, que tu es
Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/053
Ta strona została uwierzytelniona.