Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/074

Ta strona została uwierzytelniona.

do Zienpola opętanych pięć mil, prawie sześć — to wielmożny pan na śmierć zgłodnieje.
— No, to dawaj! — odparł udobruchany już Władysław, odsapnął tylko i z apetytem zabrał się do szynki, którą popijał herbatą. Takie już miał usposobienie, że kiedy był w złym humorze, to byle co mogło go do gniewu doprowadzić, gniew ten nie trwał długo i znikał wkrótce, tak, jak topnieje śnieg pod promieniami wiosennego słońca... Słudzy znali go z tej strony i unikali zwykle sposobności rozgniewania go... Nie wszystkim się jednak to udawało, jeden Mikołaj tylko tak poznał swego pana, że nigdy nie zdarzyło się, żeby dał powód do chwilowego choćby gniewu.
Za chwilę dał się słyszeć brzęk dzwonków Władysław wstał, wydał jeszcze kilka rozporządzeń Mikołajowi, polecił mu uważać na Ledę i wyszedł na ganek; dwie śliczne półkrwi, brudnokasztanowate klacze grzebały niecierpliwie ziemię kopytami i wyrzucały łbami, pobrzękując przytem dzwoneczkami, zawieszonemi na długich, łabędzio wygiętych szyjach; Żorż, przystrojony odświętnie, wkładał właśnie kuferek pod szeroki kozioł lekkiego, węgierskiego wózka. Władysław podszedł nasamprzód do koni, pogładził lewą klacz po szyi, później, zbliżywszy się do wózka, jednym susem znalazł się na koźle, wziął lejce z rąk furmana, cmoknął z cicha i konie w lansadach ruszyły z miejsca...
Stanisław stał obok wózka i kłaniając się machinalnie raz poraz, mówił:
— Szczęśliwej drogi, wielmożnemu panu! Szczęśliwej drogi! Już ja tu wszystkiego dopilnuję.