Jasne, żarzące słońce wzniosło się już wysoko nad piękną podolską ziemią.
Władysław, wyjechawszy ze wsi, znalazł się na szerokim, staremi, cienistemi drzewami obsadzonym trakcie, konie mu się uspokoiły, jechał więc równym, wyciągniętym a szalenie szybkim kłusem. Słupy telegraficzne i wierstwowe tylko migały się, dzwonki nie dzwoniły, jeno rozjęczawszy się raz, wydawały jakiś przeciągły, jednostajny melancholijny ton. Podróżni, spotykani na trakcie, z daleka już zobaczywszy ten po warjacku szybko posuwający się ekwipaż, zwracali co prędzej z drogi, zostawiając mu wolne do przejazdu miejsce.
Z obu stron traktu rozciągały się okiem niezmierzone, równe, czarnoziemnie łany, tu i ówdzie zakończone czerniejącym się na skraju horyzontu lasem. Łany te czerwieniły się wysoką, bujną ściernią pszenną, na której stały długie rzędy, nieskończone staje — złotych snopów, albo znowu zieleniały szmaragdowym kolorem liści buraczanych, tu i ówdzie widniały ponure, czarne kominy młocarni parowych, przygotowanych już do wkrótce zacząć się mających omłotów tegorocznego zbioru; niektóre z nich nawet zionęły w powietrze gęstymi, czarnymi kłębami dymu.
Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.
V.