na chwilę z pod strzechy rodzinnej, lecz wrócić do niej musiał, bo nie mógł inaczej.
Konie szły doskonale, najdłużej w trzy kwadranse po wyjeździe z domu ujrzał Władysław bielejące się na pagórku białe ściany żydowskich domostw oddalonego o dwanaście wiorst Rajpola. Na ten widok figlarny uśmiech przeleciał po jego otwartej i wesołej twarzy, zebrał konie krócej na lejce i cmoknąwszy, ruszył jeszcze raźniej pod pagórek i z taką samą szybkością wjechał w szeroką ulicę miasteczka. Gdy mijał najokazalsze domostwo, postać jakaś żydowska, w najstraszniejszym negliżu siedząca na ganku, zerwała się nagle i wołając głośno, dawała mu rękoma jakieś znaki. Siedzący z tyłu obok Hrynia i plecami do pana zwrócony Żorż odwrócił się nagle i pociągnąwszy Władysława za rękaw, szepnął:
— Proszę wielmożnego pana, tam Fiks czegoś tak macha rękami i krzyczy, pewno chce, żeby pan stanęli.
— Niech macha zdrów! — odparł, śmiejąc się Władysław. — Siedź cicho, kiedy ci dobrze i nie ucz mnie rozumu.
— Ta ja myślał, że wielmożny pan nie zajrzeli go… taj przez to…
Nie skończył nawet chłopak, bo ujrzał, że daremnieby się zatrzymywali — Rajpol był już daleko w tyle, a przed nimi widniała znowu wstęga traktu obramowana zielonemi drzewami i złociły się ściernie i piętrzyły szeregi półkopków pszennych.
Po czterech godzinach jazdy zatrzymał Władysław spocone trochę, ale nie zasapane klacze przed gankiem zienpolskiego dworu. Naprzeciw niego wyszedł stary, zgarbiony i jak gołąb siwy
Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/079
Ta strona została uwierzytelniona.