cych się w środkowym budynku. Nagle ze schodów prowadzących z pierwszego piętra rozległa się wesoło nucona francuska piosnka i w ślad za nią zbiegł po schodach zgrabny, ładny chłopak. Młody był bardzo, nie miał więcej jak dwadzieścia lat; twarz miał owalną, usta wiecznie uśmiechnięte, a oczy nawet teraz w świetle latarni świeciły dziwnie mocnym blaskiem
— Ha! ha! Sowy! Klub nietoperzy! — zawołał nowoprzybyły, poprawiając małej, wojskowej czapeczki, tkwiącej mu na czubku głowy i puszczając z rąk końce płaszcza, który miał zarzucony na ramiona. — Słowo daję, cały klub! Władzio, Karol i ty... ty... rezerwo nietoperzy, z mądrych najmędrszy Mądrowski... Czołem wam!
— Jak się masz Wiciu! — wyrwało się powitanie z wszystkich trzech piersi.
— Dobrze! dobrze! — mówił narwany Wicio dalej. — A miałbym się jeszcze lepiej, gdybym był sam do tej naszej dziury przyjechał... Ale nie udało mi się, jest ze mną stary sęp, mój papuś — mówił, wydymając dolną wargę — hrabia Sępiński... chytry starzec, znany całemu światu. Dziś chwała Bogu, pojechał sobie gdzieś z tym nudnym Zienwiczem i doktorem na jakieś nudne imieniny do jakiegoś nudnego szlachcica. Korzystając z tego ja z Dolkiem urządzamy wielkie przyjęcie dla artystek miejscowego teatru — mówił z przesadną komiczną powagą. — Oprócz primadonny będą trzy pierwszorzędne artystki i komik naszej sceny. No, chodźcie do teatru. Dolko tam już jest, ja spóźniłem się bo zaspałem... No chodźcie!
— No, to chodźmy! — zawołał hrabia Karol, któremu uśmiechać się zaczęła pohulanka z prowincjonalnemi aktorkami.
Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/098
Ta strona została uwierzytelniona.